Przez niemal pół wieku japońskie firmy zbrojeniowe obowiązywał zakaz eksportu broni i sprzętu wojskowego. Narzucone przez rząd w Tokio embargo zostało zdjęte w 2014 roku, głównie pod wpływem polityki zbrojeniowej Chin. Teraz przemysł obronny Japonii szykuje się do zdobycia wartego ponad dwadzieścia miliardów dolarów kontraktu na dostawę dla marynarki wojennej Australii tuzina okrętów podwodnych. Będzie to pierwsze od dziesięcioleci tak poważne starcie firm z Kraju Kwitnącej Wiśni z koncernami z Francji i Niemiec. Wiele wskazuje na to, że to właśnie wracający do gry Japończycy podpiszą lukratywną umowę z rządem w Canberze.
Obecnie na świecie jest jedynie kilka państw, których przemysły zbrojeniowe są w stanie dostarczyć rodzimym armiom opracowane przez siebie, a nie produkowane na zagranicznej licencji, zaawansowane systemy uzbrojenia – czołgi, samoloty i okręty wojenne. Poza gigantami takimi jak USA, Rosja i Chiny, na tej krótkiej liście są jeszcze Niemcy, Francja, Wielka Brytania oraz nadrabiająca w ekspresowym tempie dystans do czołówki Turcja.
Mało kto pamięta o tym, że podobne możliwości ma również przemysł obronny Japonii, który ma w swym portfolio nie tylko różnego typu działa, karabiny i pistolety, pojazdy opancerzone, ale również produkty bardzo zaawansowane technologicznie, czyli rakietowe systemy przeciwlotnicze, samoloty bojowe, drony, okręty podwodne i nawodne.
Jest to o tyle zadziwiające, że japońska zbrojeniówka dostarcza te produkty tylko jednemu klientowi – Japońskim Siłom Samoobrony (JSDF). JSDF są jedynym odbiorcą, ponieważ w 1967 roku rząd w Tokio wprowadził zakaz eksportu broni do krajów objętych embargiem ONZ i państw bloku komunistycznego, a dziewięć lat później, w 1976 roku, zakaz objął wszystkie państwa na świecie (w 1983 wyłączono z tego USA).
Oczywiście, ktoś powie, że japońskie przepisy były mocno „dziurawe”, gdyż nie obejmowały np. komponentów elektronicznych trafiających m.in. do amerykańskich systemów radarowych i dowodzenia, a także odzieży i umundurowania – armie z Azji aż do lat dziewięćdziesiątych nosiły w większości buty „made in Japan”.
Ograniczenia spowodowały jednak, że pozbawione eksportowych możliwości firmy zbrojeniowe musiały zająć się produkcją cywilną, sprowadzając militarne działy do marginalnej roli. Doskonałym przykładem jest Komatsu, które dostarcza Japońskim Siłom Samoobrony pojazdy opancerzone. Zdecydowana większość przychodów wspomnianej firmy pochodzi z produkcji i sprzedaży na całym świecie koparek i spychaczy.
Japońska zbrojeniówka bardzo długo zabiegała o zniesienie eksportowych zakazów. Rząd w Tokio opierał się, wskazując na pacyfistyczne poglądy miejscowej ludności. Klimat wokół sprawy otwarcia rynków zbytu dla przemysłu obronnego zmienił się dopiero pod koniec ubiegłej dekady, gdy Chiny przestały ukrywać, że chcą dominować w regionie nie tylko gospodarczo, ale również militarnie. Dowodziły tego miliardy dolarów przeznaczone przez Pekin na nową broń: samoloty, czołgi oraz, oczywiście, marynarkę wojenną. Co bardzo istotne, rosnącą potęgą militarną Chin poczuli się zagrożeni nie tylko Japończycy, ale właściwie większość państw azjatyckich oraz Australia, które zaczęły apelować do rządu w Tokio o porzucenie polityki militarnej izolacji.
Presja lokalnego przemysłu, szukającego nowych rynków zbytu, presja społeczeństwa japońskiego, które oczekiwało reakcji rządu na ekspansję militarną Chin oraz presja państw z regionu przyniosły rezultaty i w 2014 roku rząd japoński zniósł trwające prawie pół wieku embargo na eksport broni i sprzętu wojskowego.
Jakie szanse na podbój światowych rynków ma japońska zbrojeniówka? Całkiem spore. Tamtejsze firmy mają w ocenie ekspertów potencjał porównywalny z Francją i Niemcami. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że Japonia jest jedynym państwem, obok Rosji, USA, Chin oraz wymienionej dwójki, które produkuje własne (nie licencyjne) okręty podwodne. Oczywiście, jest jeszcze Szwecja, ale ona dopiero pracuje nad kolejną generacją podwodnych łowców i do ich seryjnej produkcji jeszcze daleko.
To, jak dobre są japońskie okręty podwodne, okaże się niedługo, podczas walki o warty ponad dwadzieścia miliardów dolarów kontrakt na dostawę tuzina konwencjonalnych okrętów podwodnych dla Australii. Konkurentami japońskich stoczni Mitsubishi Heavy Industries i Kawasaki Shipbuilding będą francuska grupa stoczniowa DCNS i niemiecka TKMS. Wielu ekspertów wskazuje właśnie japońskie firmy jako faworytów w tej rywalizacji.
Intratnych kontraktów, o które zamierzają walczyć firmy z Kraju Kwitnącej Wiśni, jest znacznie więcej. Kilka miesięcy temu Japończycy obwieścili, że chcą dostarczyć amerykańskim marines nowy typ amfibii, nad którą inżynierowie z Mitsubishi pracują już kilka lat. Szanse mają całkiem spore, bo projekt, który oferują, jest nowoczesny i na zaawansowanym etapie badań.
Pierwsze lukratywne kontrakty już zostały zawarte. Kilka miesięcy temu Turcy zdecydowali, że ich nowe czołgi podstawowe Altay zostaną wyposażone w japońskie silniki (firmy Mitsubishi). Podpisane zostały również umowy o współpracy tureckich i japońskich przedsiębiorstw przemysłu lotniczego. Jako pierwsze mają powstać japońsko-tureckie silniki do śmigłowców.
W mojej ocenie japońską zbrojeniówkę czekają złote lata. Tamtejsze firmy mają zaawansowane technologicznie produkty, których pożądają armie na całym świecie. Oczywiście, w pierwszym rzędzie trafią one do państw z Azji, ale niewykluczone, że sięgną po nie również kraje z Europy, Stany Zjednoczone oraz państwa z Ameryki Łacińskiej. Myślę również, że warto, aby Polska zainteresowała się ofertą japońskich firm, szczególnie oferujących systemy przeciwlotnicze.
komentarze