Miał 15 lat, gdy przystąpił do młodzieżowej organizacji paramilitarnej „Orlęta”. Jako 24-latek walczył w powstaniu warszawskim. Kombatant, ppłk Henryk Kokosza, w styczniu obchodził swoje 105. urodziny! Z okazji jubileuszu odwiedzili go terytorialsi z 16 Dolnośląskiej Brygady OT, by osobiście życzyć mu kolejnych 105 lat. „Polska Zbrojna” przyłącza się do życzeń!
Henryk Kokosza urodził się w Warszawie, dziś jednak mieszka w Wałbrzychu. W jego biografii jak w soczewce można dostrzec skomplikowane dzieje współczesnej Polski. Młodzieńcze zaangażowanie w działalność proobronną, walkę w powstaniu warszawskim, wreszcie wcielenie do Ludowego Wojska Polskiego, a po wojnie inwigilację bezpieki.
Kombatanta, który 3 stycznia skończył 105 lat, z okazji urodzin odwiedzili terytorialsi z 16 Dolnośląskiej Brygady Obrony Terytorialnej. – Kiedy nasi żołnierze weszli do mieszkania, jubilat stanął na baczność i z błyskiem w oku oraz szerokim uśmiechem przywitał się nimi po żołniersku – opowiada kpt. Marcin Pochodaj, oficer prasowy 16 Brygady OT.
Podczas spotkania nie zabrakło długich opowieści. Były też kwiaty, życzenia i gratulacje, a jubilat zdradził, że mimo sędziwego wieku ma jeszcze sporo planów na przyszłość. Udało mu się już zrealizować jedno z marzeń, a mianowicie: jazdę motocyklem. Chciałby także spróbować jazdy konnej, marzy mu się też podróż do słonecznej Italii.
Opowiadając zaś żołnierzom o niełatwych kolejach swojego losu, kombatant często podkreślał: „Jestem dumny, że jestem Polakiem i mieszkam w Polsce”.
W obronie ojczyzny
Ideę patriotyzmu i służby wojskowej przekazał mu ojciec, który był podporucznikiem w Związku Obrony Kresów Wschodnich. Dzięki temu przed wojną 15-letni Henryk przystąpił do „Orląt”, młodzieżowej organizacji paramilitarnej, działającej przy Związku Strzeleckim. Gdy wchodził w dorosłość, wybuchła wojna. W pamięci zachowały mu się wstrząsające obrazy z okupacji w Warszawie. „Bombardowania były bardzo duże, dużo ludności ginęło. Pierwsza rzecz to jest niedostarczenie artykułów do kuchni. Były, to były, ale później to już następował głód. Konie, które padały pozabijane, ludzie obrzynali na ulicach. Kawałki mięsa zabierali do domu… Później, jak Niemcy weszli, to jeszcze gorzej było. Zaczęły się znęcania, dosłownie. Pierwsze były na pokaz, w Wawrze powiesili [ludzi], później łapanki, rozstrzeliwania” – wspominał po latach w rozmowie zarejestrowanej przez Archiwum Historii Mówionej.
W 1942 roku z inspiracji oficerów, którzy szkolili go w „Orlętach”, wstąpił do Armii Krajowej. Zasłynął m.in. udziałem w akcji uzyskania od Niemców zgody na przejazd przez Warszawę samochodem, w którym była ukryta konspiracyjna radiostacja i broń. Przekonał żandarmów, że auto wiezie… niemiecką pocztę wojskową. Wtedy to uzyskał konspiracyjny pseudonim „As”. W czasie okupacji legitymował się też fałszywymi dokumentami na nazwisko Zawadzki.
Gdy wybuchło powstanie warszawskie, Henryk Kokosza ruszył do walki wyposażony w pistolet parabellum i kilkanaście sztuk amunicji. Brał udział w zdobyciu filii PAST-y na Pradze, przy ulicy Brzeskiej 24. Wtedy też zastrzelił niemieckiego żołnierza i przejął jego broń: granaty, amunicję i pistolet maszynowy. W pamięci kombatanta zachowały się zarówno dobre, jak i wstrząsające wspomnienia. Jedną z najpiękniejszych chwil walki o Warszawę była sytuacja, gdy uratował życie dziewczynie, wynosząc ją z bombardowanego i ostrzeliwanego budynku. „To była »Żaba«. Ona miała wyrwane pośladki od pocisku. W czasie bombardowania, kto mógł, to schodził na dół. Część znieśli, a o „Żabie” na pierwszym piętrze zapomnieli. Myśmy się nią opiekowali, ona na brzuchu leżała, jeszcze była w ciąży. [Pytam Mietka]: „Gdzie »Żaba« jest?”. – „Zapomnieliśmy”. Poleciałem biegiem. Leżała tam na noszach, to z noszami [jej nie] zniosę. Wsunąłem ręce pod spód i na dół z nią. W tym momencie [w] magazynek, w którym mieliśmy medykamenty, spirytus do odkażenia, mięso, [uderzył] pocisk, rozwalił wszystko. Jak byłem przy schodach, to jak podmuch [we mnie uderzył], to zjechałem na plecach z nią na dół. Miałem zdartą skórę, ale ją uratowałem, żyła. Matka z wdzięczności przyniosła skórki od słoniny gotowane, [przyciśnięte wyglądały jak] salceson. Myśmy się [wszyscy] poczęstowali. To się działo w trakcie natarcia [wojsk polskich i Rosjan na Niemców] – wspominał.
Innym razem wraz z kolegą próbowali ratować 11-letniego chłopca, który dostał odłamkami pocisków padających na powstańczą barykadę. „Barykada była zrobiona na rogu Kowelskiej i Kowieńskiej. Barykadę zaczęli rozbierać. W tym momencie nie wiadomo, czy Rosjanie, czy Niemcy, skąd pociski padły w barykadę, to nie wiadomo. Pełno rannych. Zaczęliśmy znosić rannych. Lecimy tam z Mietkiem, bierzemy dziecko w wieku jedenastu może dwunastu lat, żeby na nosze [położyć]. Biorę pod ramiona, Mietek za nogi. Chcemy nieść, a ja tylko tors miałem, a Mietek nogi z resztą, [wnętrzności] wyleciały na dół. To było najgorsze przeżycie dla nas” – mówił po wojnie.
Trudna powojenna rzeczywistość
Po upadku powstania Henrykowi Kokoszy udało się uniknąć wywózki do obozu. Najpierw był w szpitalu wojskowym, potem ukrył się w jednym z domów. Potem wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego. Jak mówi, zrobił tak za namową innych żołnierzy i „z braku lepszego wyjścia”. Inaczej czekałaby ich wywózka, roboty albo śmierć. „Zaczęli wywozić, aresztować – opowiadał – Wpadła łączniczka z meldunkiem, że mam się zameldować u pułkownika „Jaremy”. „Jarema” mówi: „Mamy takie wyjście, że albo dać się zadekować, albo partyzantkę, gdzie teraz nie wiadomo, jak i gdzie się przedostać, albo na front”. Udaliśmy się razem na front”.
Walczył jako czołgista. Szlak bojowy wiódł przez Toruń, Wał Pomorski, Kołobrzeg, Bernau – na Berlin. Choć wspomina braterstwo broni, w pamięci została mu też nieufność i podejrzliwe nastawienie części oficerów komunistycznego wojska. „Część była Polaków z Sybiru. Na radiostacji był zrusiczony Polak z Sybiru, po praniu mózgu, prawdę mówiąc, bo później przekonałem się, dlaczego byłem obserwowany. Czułem, że cały czas jestem obserwowany. […] W moje imieniny ten, co był na radiostacji, popił sobie trochę. Bierze mnie ręką za szyję i mówi do mnie po rusku: „Co oni chcą od ciebie? Taki porządny człowiek jesteś, ale jak coś zauważę, to mam ci strzelić jak psu w łeb” – opowiadał.
Po wojnie Henryk Kokosza został zdemobilizowany. Jako były AK-owiec miał problemy ze znalezieniem pracy. Z uwagi na konieczność pomocy rodzinie, zwłaszcza chorej matce, nie kontynuował walki w podziemiu. Pracował jako taksówkarz. Woził m.in. płk. AK Jana Mazurkiewicza „Radosława” (od 1980 generała brygady Ludowego Wojska Polskiego w stanie spoczynku). M.in. ze względu na tę znajomość był podsłuchiwany, wielokrotnie wzywany przez bezpiekę, gdzie biciem próbowano wymuszać na nim relacje o życiu prywatnym i znajomościach Mazurkiewicza. „Radosława” woził taksówką do końca jego życia w 1988 roku. „Do swojej śmierci nie szedł na współpracę. Dzięki niemu akowcy dostali duże ulgi, emerytury dostali, dodatki do odznaczeń. To tylko dzięki niemu. On chodził i wywalczył. Przez znajomość z Moczarem, to przez tą ścieżkę on chodził i wywalczył to dla wszystkich ludzi. Dużo ludzi pozwalniał. Jak Gomułka objął władzę, to tych ludzi, co pozwalniali, to tylko dzięki „Radosławowi” – mówił kombatant o generale.
Wspomnienia Henryka Kokoszy pochodzą z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego
autor zdjęć: 16 DBOT
komentarze