Bliski Wschód płonie. Po sobotnim ataku Hamasu i kontruderzeniu izraelskiej armii liczba zabitych i rannych wzrasta z każdą godziną. Z każdą godziną mnożą się też spekulacje, kto stoi za bezprecedensową akcją palestyńskiej bojówki. I coraz częściej w tym kontekście jest wymieniana Rosja. To nie tylko możliwe, lecz wręcz wielce prawdopodobne.
Jako pierwszy na współudział Kremla wskazał Siergej Sumlenny, niemiecki ekspert ds. Europy Wschodniej, z pochodzenia Rosjanin. „Żaden inny sojusznik Hamasu nie ma doświadczenia w wykorzystywaniu dronów do zrzucania bomb przeciwko czołgom. Tylko Rosja mogła wyszkolić w ten sposób jego członków” – argumentował na platformie X (dawniej Twitter). W środę rano o krok dalej poszedł Andrij Jusow z Głównego Zarządu Wywiadu ukraińskiego resortu obrony. W wywiadzie dla stacji Kanał24 stwierdził, że Rosjanie przekazali Hamasowi zdobytą w Ukrainie zachodnią broń. Mało tego, Kreml doskonale wiedział o terminie ataku na Izrael.
Oczywiście, jak dotąd, nikt nie przedstawił niepodważalnych dowodów na to, że za wywołaniem bliskowschodniego kryzysu stała właśnie Moskwa. Co więcej, wielce prawdopodobne jest to, że już zawsze będziemy się w tej sprawie obracać w sferze spekulacji i niedomówień. A jednak taki właśnie scenariusz wydarzeń wydaje się wielce prawdopodobny. Wystarczy zadać sobie podstawowe pytanie: cui prodest? Kto mógłby odnieść korzyści z takiego obrotu spraw? Nawet pobieżna analiza nakazuje wskazać na Kreml. Eskalacja uśpionego przez lata konfliktu pozwala odwrócić uwagę świata od konfliktu w Ukrainie i może komplikować kwestie związane z dostawami broni dla Kijowa. Rosja po cichu może liczyć na to, że jeśli wojna rozleje się na cały region, Amerykanie będą się musieli w poważnym stopniu zaangażować się w nią – właśnie kosztem zainteresowania sprawami europejskimi.
Moskwie zapewne bardzo zależy również na storpedowaniu izraelsko-arabskiego zbliżenia. W ostatnich tygodniach coraz głośniej mówiło się o tym, że Izrael nawiąże stosunki dyplomatyczne z Arabią Saudyjską. A zbliżenie dwóch największych sojuszników USA w regionie niewątpliwie wzmocniłoby Waszyngton. Rosji nieporównanie trudniej byłoby dogadać się z Rijadem w sprawie ograniczenia ilości wydobywanej ropy, a co za tym idzie windować ceny surowca na światowych rynkach. I wreszcie ostatnia kwestia – utrzymujący się w Izraelu kryzys byłby dla Kremla okazją do umocnienia swojej pozycji w państwach arabskich, a zarazem powrotu na polityczne salony w roli jednego z głównych rozgrywających. Kilka godzin po ataku Hamasu rosyjskie MSZ wydało oświadczenie, oskarżając Izrael i Zachód o wywołanie wojny, a niedługo potem sam Putin stwierdził, że utworzenie niepodległego państwa palestyńskiego to konieczność. Z Kremla popłynęły też sygnały, że Rosja mogłaby się zaangażować w rozwiązanie konfliktu. W domyśle – „nie za darmo”.
Idąc jednak dalej, Rosjanie mieli nie tylko motyw, lecz także techniczne możliwości, by wywołać kryzys. Na Bliskim Wschodnie Kreml ma liczne powiązania, których rodowód nierzadko sięga jeszcze czasów sowieckich. Wówczas to państwa bloku komunistycznego bardzo aktywnie wspierały arabskie organizacje terrorystyczne, choćby przez organizowanie obozów szkoleniowych dla ich członków. Kreml jawnie też wspierał arabskie państwa podczas konfrontacji z Izraelem, nie tylko tych dyplomatycznych. Wystarczy wspomnieć wojnę Jom Kipur z 1973 roku, w przededniu której Sowieci dostarczyli Egiptowi i Syrii pociski balistyczne Scud-B. W ostatnich latach Kreml również bardzo mocno angażował się w sprawy Bliskiego Wschodu. Podtrzymywał między innymi kontakty z Hamasem. Jeszcze w 2015 roku minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow spotkał się z przywódcą tej organizacji Chalidem Maszalem. Do rozmów doszło w Katarze, a po ich zakończeniu Palestyńczyk otrzymał zaproszenie do Moskwy. Z kolei w ciągu ostatnich kilku miesięcy, jak ostatnio przekonywał Marko Mikhelson, przewodniczący komisji ds. zagranicznych estońskiego parlamentu, przedstawiciele Hamasu mieli kilkakrotnie gościć w Rosji na konsultacjach. To, rzecz jasna, nie stanowi jeszcze dowodu na bezpośrednie zaangażowanie Kremla w izraelski kryzys. Jeśli jednak dodamy do tego rosyjską strategię budowy przyczółków i podsycania (a czasem wręcz generowania) konfliktów w różnych częściach świata, od Syrii po Gabon, zyskamy naprawdę mocną poszlakę. Tym bardziej że, jak powtarzają eksperci, operacji na tak dużą skalę Hamas raczej nie byłby w stanie przygotować samodzielnie. Nawet jeśli przyjmiemy, że pomógł mu Iran, to przecież on także mógł mieć kogoś za plecami. Trzeba pamiętać, że z chwilą wybuchu wojny w Ukrainie Teheran i Moskwa bardzo mocno zacieśniły polityczne i wojskowe więzi.
Pozostaje pytanie, czy Rosja na bliskowschodnim konflikcie rzeczywiście zyska w dłuższej perspektywie. Na razie możliwych scenariuszy jest tak wiele, że trudno pokusić się o kategoryczne sądy. Jednak w optymistycznym – i bardzo prawdopodobnym – wariancie Kreml może się przeliczyć. USA były zmuszone co prawda wysłać do Izraela USS „Gerald R. Ford” wraz z zespołem okrętów i około 20 samolotów F-35, a także dostarczyć izraelskiej armii pewną ilość amunicji, zasadniczo jednak nie powinno to wpłynąć na wsparcie udzielane Ukrainie i amerykańską obecność na wschodniej flance NATO. Izrael ma jedną z najnowocześniejszych armii na świecie. Dysproporcja sił między nią a siłami Hamasu, nawet wspartymi przez Hezbollah, jest tak duża, że Izraelczycy raczej nie będą potrzebowali większego wsparcia z zewnątrz. Chyba że w wojnę włączy się Iran i państwa arabskie. Faktycznie brutalność, z jaką Izrael rozprawia się z Hamasem (Strefa Gazy została odcięta od świata, ginie tam także mnóstwo cywilów), może wywołać pewną reakcję muzułmańskiego świata. Trudno jednak przypuszczać, że ktokolwiek odważy się na otwartą wojnę z Izraelem i jego potężnym sojusznikiem. Iran, który ciągle stanowi dla Izraelczyków największe zagrożenie, wysłał co prawda Palestyńczykom wyrazy wsparcia, ale jednocześnie zaprzeczył, by z atakiem Hamasu miał cokolwiek wspólnego. W środę Izrael został ostrzelany z terytorium Syrii, ale wątpliwe, by stała za tym regularna armia. Egipt z kolei, według medialnych doniesień, miał zgoła ostrzegać swojego sąsiada przed uderzeniem terrorystycznych bojówek, choć akurat temu władze Izraela i USA zaprzeczają. Tak czy inaczej, wydaje się, że Izrael niebawem zdusi bojówki Hamasu. I choć konflikt na Bliskim Wschodzie może się jeszcze tlić długo, wkrótce zapewne stanie się mniej intensywny. Amerykanie będą mogli wycofać stamtąd przynajmniej część swoich sił, a świat znów bardziej wnikliwie zacznie przyglądać się Ukrainie.
Jednak na razie pozostaje nam przyglądać się sytuacji, która ciągle jeszcze pozostaje dynamiczna.
autor zdjęć: Yahya HASSOUNA / AFP/ East News
komentarze