Sytuacja w świecie zmienia się podobnie jak pogoda – tu ulewa, a tu troszkę słoneczka. Zarówno Polska, jak i Ukraina ma w najbliższą niedzielę dokonać kolejnych wyborów. U nas, tu mamy szczęście, wybierzemy tylko lub aż przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. Na Ukrainie to sprawa zdecydowanie poważniejsza. Wybory te zdecydują, kto stanie przed wielkim wyzwaniem – kto będzie prezydentem, w kraju niestabilnym, z w pełni rozregulowanym mechanizmem państwowym i gospodarką w stanie katastrofy oraz z armią nie armią – pisze komandor rezerwy dr Wiesław Topolski ze Stowarzyszenia Oficerów Marynarki Wojennej RP.
I tu, i tam społeczeństwo ma wybierać. Rozmowy wśród moich znajomych w Polsce, a dotyczące sytuacji wyborczej są raczej monotonne i widać, że jakoś opadła nam chęć zbyt czynnego udziału w wypełnianiu tego rodzaju obywatelskiego obowiązku. Sytuację mamy stabilną, polityków praktycznie od lat tych samych (wystarczy przejechać się tramwajem po Warszawie i wielkie fotki wzywają nas, byśmy komuś tam ponownie zawierzyli ze znanych i zgranych już postaci). W sąsiedniej Ukrainie sprawa ma zupełnie inny wymiar. Napięcie wewnętrzne i w stosunkach z Rosją, skrzyżowanie się interesów głównych graczy na arenie międzynarodowej, groźba zamknięcia dopływu gazu, a w tle jeszcze i rosyjsko-chiński kontrakt na grube miliardy… Wszystko to tworzy określony, nerwowy klimat, który wpłynie na to, co będzie się działo przy urnach wyborczych w Kijowie i wielu, wielu ukraińskich miastach, które nie próbują oderwać się od współczesnej konstrukcji tej republiki. Wschód tego państwa ma już ten problem za sobą.
Od kilku dni mam okazję do kilkugodzinnych rozmów z Ukraińcami, którzy z różnych powodów – zarówno biznesowych, jak i prozaicznie turystyczno-zakupowych – odwiedzają nasz kraj. Większość z nich to ludzie z inteligencji, niemal wszyscy pochodzą z Kijowa, a więc z miasta, które jest centrum wydarzeń. I co ciekawe, każdy inaczej postrzega sytuację. Temat wyborów przewijał się w tych rozmowach również. I cóż moi rozmówcy mieli do powiedzenia? Po pierwsze, wyraźnie widać, że wszyscy są już zmęczeni sytuacją. Po drugie, zmieniło się postrzeganie ukraińskiego kryzysu. Już nie mówią: boimy się wojny z Rosją. Teraz mówią: Rosjanie są zdeterminowani i Putin może dokonać agresji na Europę. Ma potencjał, ma siły, naród rosyjski jest zdeterminowany i go całkowicie popiera. Czyli widać, że optyka z krajowej przemieszcza się w obszar europejsko-międzynarodowy. Ale miało być o wyborach.
Oczywiście, bezwzględnie wszyscy pozytywnie mówią o tym, że ratunkiem dla Ukrainy, ale i dla Europy, jest Poroszenko. Ten biznesmen, rajdowiec i ukraiński oligarcha uznawany jest za jedyne racjonalne rozwiązanie. Ma, zdaniem moich rozmówców, wygrać w pierwszej turze. Jest jednak jedno „ale”, a – jak wiadomo – to małe „ale”, to klucz do wielu spraw na Wschodzie, tzn. od linii Bugu w głąb po brzegi Kamczatki. Tym „ale” jest postawa Julii Tymoszenko. Nie jest ona obecnie wysoko notowana wśród przedstawicieli rozpolitykowanej inteligencji i sporej części narodu. Raczej postrzegana jest jako osoba, która nie tylko niesie ze sobą określone, destabilizujące zagrożenia, ale przede wszystkim ewentualny powrót do pogłębienia się negatywnych zjawisk w tym państwie.
By zilustrować te obawy, opowiedziano mi historię z okresu napięcia i funkcjonowania Majdanu. Rozmówcę znam i wierzę w szczerość jego opowieści. Były oficer, założyciel jednego z ruchów polityczno-społecznych, którego zadaniem jest scalenie społeczeństw słowiańskich w celu zbudowania mocnego systemu obronnego, chciał swoje idee przedstawić ze sławnej majdanowej trybuny. Osoba na zapleczu, która kierowała wchodzeniem poszczególnych osób na to miejsce, skąd można było najłatwiej dotrzeć do mas, zapytała o ilość potrzebnego czasu do wystąpienia. Ów oficer rezerwy stwierdził, że wystarczy mu 10 minut. W odpowiedzi usłyszał, że powinien zapłacić „za czas antenowy” skromne 10 tys. USD, co oznacza, że minuta to skromny tysiąc baksów, jak o zielonej walucie mówią na Wschodzie. Poza tym, stwierdził organizator ruchu na trybunę, musi on uzyskać akceptację „góry”, czy może w ogóle wpuścić wspomnianego oficera na tak zacne miejsce. Z rozmowy wynikało, że tą „górą” zarządzają ludzie znanej wszem wobec Damy z Warkoczem. W sumie, na takie dictum zwolennik ruchu na rzecz wzmocnienia obronności Słowiańszczyzny zdecydowanie powiedział: NIE.
Jak widać, działalność polityczna nadal łączy się na Ukrainie z działalnością gospodarczą, co może świadczyć, że faktycznie nic się – mimo zapewnień wielu naszych polityków, którzy dostąpili honoru przemawiania ze wspomnianej trybuny – w kraju słynącym z superkorupcji nie zmieniło. Ciekawi mnie tylko, czy i nasi spontaniczni mówcy z Majdanu nie uiszczali u wspomnianej struktury nadzorującej dopuszczenie do tego miejsca opłaty za „czas antenowy”. Może kiedyś i to się jakoś wyjaśni…
Wracam do wyborów. Jeżeli – załóżmy – sprawdzi się scenariusz wygranej w pierwszej turze Poroszenki, oznaczać to będzie, że Ukraina, a w raz z nią i Europa, będą miały szansę na uspokojenie istniejącej sytuacji. Powstały węzeł, w którym złe języki widzą z jednej strony macki amerykańskiego kapitalizmu, z drugiej – podstępne knowania imperialnej Rosji, jest na tyle skomplikowany, że przedłużanie danej sytuacji niczego dobrego nie wróży.
W Kijowie tzw. ludzie dobrze poinformowani, a mający jeszcze jakieś personalne powiązania z ludźmi równie dobrze poinformowanymi z kręgów zbliżonych do Kremla, twierdzą, że istnieją minimum trzy realne scenariusze agresji na Ukrainę. Zasadniczy to scenariusz trzydniowej akcji, po której stolica znajdzie się pod pełną kontrolą Rosji. Inne są mniej lub bardziej fantastyczne. Jeden, o którym już wspomniałem, poważnie mówi o tym, że Rosja przejedzie się przez Europę, która absolutnie nie jest przygotowana do wojny, a rosyjskie czołgi zatrzymają się na brzegu Atlantyku. Ten scenariusz to powielenie tego, czym przez lata straszono Zachód, a czas przejazdu radzieckich kolumn pancernych z terytorium ZSRR do wspomnianego oceanu miał wynosić maksimum siedem dni. Tłumacząc realność tego ostatniego scenariusza, ci dobrze poinformowani twierdzą, że Putin jest na tyle zdeterminowany, że jak Europa nie chce z nim pracować po dobroci, to sam sobie wszystko weźmie. Wśród zwolenników teorii spiskowych zawarcie kontraktu na dostawy surowców energetycznych z Chinami ma być dobitnym potwierdzeniem, że cała sprawa ukraińska to składowa długofalowego planu przebudowy monopolarnego świata w minimum bipolarny.
Wracając do wyborów. Wygrywa Poroszenko, właściciel fabryk słodyczy na Ukrainie, w Rosji, na Białorusi i Bóg wie gdzie jeszcze. Do niego należą także zakłady produkujące samochody oraz potężna sieć dilerska sprzedaży aut na terenie całej Ukrainy. Ogólnie, człowiek bogaty, gotów do działania. „Dobrze poinformowani” twierdzą nawet, że osoba, która na codziennym zamknięciu rosyjskiego rynku na słodkie wyroby traci znaczne sumy, by poprawić swoją sytuację, będzie skłonna do negocjowania z Kremlem. Kiedy już przejmie ster w państwie, by załatwić sprawy sporne i uspokoić sytuację, dokona aktu politycznego samobójstwa (ocenie mniejszości z proeuropejskiej zachodniej Ukrainy). Tym aktem będzie oficjalne uznanie przejęcia Krymu przez Rosję, bo przecież i tak sprawy są już w takim stadium, że nikt stanu faktycznego nie zmieni. Jak wiadomo z historii, honorowa śmierć raczej rzadko popłaca, by więc mógł dalej funkcjonować, rosyjski przywódca da mu szansę natychmiastowej poprawy wizerunku u pozostałych mieszkańców Ukrainy. Odda w ręce kijowskich sędziów prezydenta uciekiniera Wiktora Fiodorowicza. Ten, by uciszyć rozgrzane głowy i dać szansę dokonania sprawiedliwości dziejowej, zostanie osądzony, a może nawet na oczach tłumu stracony. Jak podkreślają ci wszystko wiedzący, tylko taki scenariusz załatwia wszystkie sporne problemy: rozładowuje napięcie na linii Kijów–Moskwa, daje szansę wyjścia z twarzą Zachodowi i odsuwa widmo wojny z powodu Krymu. Nie ma problemu – sytuacja wyjaśniona, wszyscy wracają do normalnego życia.
Dotychczas nie ma jasności co do wschodnich obwodów: łużańskiego i donieckiego. Ludność i oddziały rebeliantów zadeklarowały, że nie podporządkują się juncie z Kijowa, utworzą własne władze, armię i służby ochrony porządku publicznego. Niektórzy z Rosjan zamieszkujących Ukrainę, a nastawionych bardziej na zbliżenie z Zachodem niż Wschodem, twierdzą, że Kreml zostanie poproszony, oczywiście po oficjalnym ukonstytuowaniu się wolnych władz nowego tworu powstałego z połączenia Ługańszczyzny z Doniecczyzną w jeden organizm, o wprowadzenie błękitnych hełmów. Efekt wiadomy: nowe państwo będzie niby-ukraińskie, ale jednak nie do końca, niby-rosyjskie, ale też nie do końca, a Rosja będzie czyniła działania stabilizacyjne, które – jak doświadczenie z Naddniestrza uczy – mogą się lekko przeciągnąć w czasie.
Co do walk, moi rozmówcy mieli różne zdania, ale ogólnie podkreślali brak siły zbrojnej w ich państwie, która mogłaby cokolwiek w danym momencie historycznym obronić. Walczą rebelianci zdecydowanie bardziej skutecznie od tych sił, które Kijów – w ramach tzw. operacji antyterrorystycznej – wysyła do walki przeciw nim. Jeden z moich rozmówców opowiedział o tym, jak rozegrała się sławna zasadzka na kolumnę sił antyrebelianckich. Na ponad 250-osobowy oddział przemieszczający się wraz z pojazdami opancerzonymi ataku dokonał 60-osobowy oddział zwolenników prorosyjskiego wschodu Ukrainy. Zastosował on klasyczną, sprawdzoną i znaną wszystkim wykształconym wojskowym metodę walki z siłami o przeważającej sile i wspartej techniką pancerną. Wybrano odcinek prostej drogi położony między dwoma wzgórzami. Kolumna weszła w przygotowaną zasadzkę i – zgodnie z efektywną taktyką bojowników afgańskich walczących z wojskami radzieckimi – został od razu podbity z przenośnych wyrzutni pocisków ppanc pierwszy i ostatni pojazd kolumny. To zablokowało możliwość zarówno parcia do przodu, jak i wycofania się. A potem kolejno rozstrzeliwano i technikę, i ludzi. I tu ciekawostka, według mojego rozmówcy, straty były zdecydowanie większe i sięgały praktycznie 90 proc. składu osobowego kolumny. Jak podkreślił, oficjalnie Kijów nie jest zainteresowany podawaniem faktycznych danych, bo i tak morale armii oraz Gwardii Narodowej jest niskie i nie potrzeba dodatkowych stresów. W tym kontekście przypomniałem sobie wywiad pokazany w TVP z oficerem Sztabu Generalnego SZ Ukrainy, który stwierdził, że „nikt nie spodziewał się zasadzki w tym miejscu”. Tak, z takimi sztabowcami trudno prowadzić działania bojowe.
Z kolei obecny gubernator obwodu dniepropietrowskiego, również znany oligarcha ukraiński, by wzmocnić siłę bojową, miał zacząć stymulować tworzenie jednostek z oficerów i żołnierzy ostrzelanych oraz z doświadczeniem bojowym, którzy po podpisaniu kontraktu mieli być kierowani do tych regionów, w których dochodziło do walki. Problem z morale armii od wieków rozwiązywano za pomocą wysokości żołdu. Oficjalnie na kontrakcie oficer miał zarabiać miesięcznie 30 tys. hrywien, a żołnierz – 15 tys. Wszystko było OK do momentu wypłaty pierwszego żołdu, który nagle spadł do poziomu 1/6 obiecanej sumy. Taka sytuacja spowodowała, że zaciężni szybko zaczęli wracać do domu, bo do umierania za przysłowiowe grosze nie było wielu chętnych. Z kolei gwardziści, przekonani, że walki z rebeliantami będą miały charakter zdecydowanie spokojniejszych potyczek, po pierwszych, bardzo krwawych doświadczeniach również zaczęli masowo wracać do domu. Ogólnie, jeśli wierzyć tym relacjom, a tu raczej mam zaufanie do źródła, sytuacja pod względem gotowości sił ukraińskich do obrony Republiki wygląda raczej marnie. Poza tym istnieje problem dozbrojenia armii. Doskonale pamiętamy zdjęcia z miejsc dyslokacji poszczególnych jednostek sił zbrojnych Ukrainy, gdzie pojawiali się cywile z produktami żywnościowymi, środkami czystości. Wśród społeczeństwa ukraińskiego zwolennicy niezależności zaczęli organizować zbiórkę pieniędzy na zakup techniki, kamizelek, uzbrojenia, paliwa. Początkowo proszono o zrzutkę po 5 hrywien, a potem kto ile może. Sytuacja prawie jak u nas przed II wojną, gdy Polacy oddawali pieniądze, kosztowności i inne cenne rzeczy, by pomóc swojej armii. Potem okazało się, że ten wysiłek w obliczu przewagi wroga i zmiany w postawie sojuszników, poszedł na marne. Ukraińscy patrioci wierzą, że może uda się wzmocnić siłę zbrojną, umocnić obronność państwa…
Do 25 maja pozostało kilka dni. Zobaczymy, cóż one przyniosą nam i Ukraińcom. Co okaże się jedynie wymysłem tych wszystko wiedzących i tych, których realizm oceny sytuacji stawia wiele spraw z głowy na nogi. Rosyjskie zbliżenie z Chinami pokazało, że Kreml zaryzykował pogłębienie kursu współpracy z państwem, które nie lubi ani Rosji, ani USA, a jednocześnie nie chce być mocarstwem lokalnym, jak określają amerykańscy politolodzy Państwo Środka, podobnie zresztą jak i współczesną Rosję. Przekonany o swoich racjach Putin, dodatkowo umocniony wiarą w swe ostatnie propagandowe sukcesy, będzie dążył do dalszego budowania imperialnego mocarstwa. Jak jednak można przypuszczać, patrząc w przeszłość trudno sobie wyobrazić, by na eurazjatyckim kontynencie rosyjski niedźwiedź mógł do końca swoich dni przyjaźnie obejmować smoka i odwrotnie. Oczywiście, współczesny świat stale się zmienia i stale nas zaskakuje, ale polityka to nie miłość od pierwszego wejrzenia do grobowej deski. Polityka to pole wiecznej bitwy, intryg, kłamstw i matactw. Szkoda tylko, że mimo tylu bolesnych doświadczeń jakoś cywilizacja ludzka nie może się pozbyć swoich prymitywnych instynktów: posiadania, podbijania i zabijania. A przecież świat mógłby być taki wspaniały…
komentarze