Można wyeliminować tysiące ekstremistów, ale jeśli idea, za którą oni zginęli, będzie wciąż atrakcyjna, to na miejsce każdego męczennika pojawi się natychmiast kolejnych dwóch adeptów świętej wojny.
Gdy nieco ponad rok temu w samym sercu Bliskiego Wschodu radykalna organizacja islamistyczna, tak zwane Państwo Islamskie (IS), ogłosiła utworzenie kalifatu – muzułmańskiego państwa, rządzącego się normami i regułami wywodzącymi się wprost z Koranu i tradycji – stało się oczywiste, że sunnicki ekstremizm islamski wkracza właśnie w nowy etap. Rozpoczęta 14 lat temu wojna z muzułmańskim radykalizmem i terroryzmem ostatecznie znalazła się tym samym w impasie. W niemal półtorej dekady po krwawych atakach z 11 września 2001 roku ideologia dżihadu zatacza coraz szersze kręgi, przyciągając uwagę i zdobywając poparcie coraz szerszych rzesz muzułmanów na całym świecie. Także – a może przede wszystkim – tych, którzy żyją (nierzadko już od kilku pokoleń) w państwach zachodnich. Dzisiaj nie ulega już wątpliwości, że islamski ekstremizm i będący jego główną bronią brutalny terroryzm stanowią znacznie większe zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego (i narodowego poszczególnych krajów), niż miało to miejsce u progu XXI wieku.
Wojna z terrorem – seria błędów
W 2001 roku, gdy tylko stało się jasne, że za największym w historii atakiem wymierzonym bezpośrednio na kontynentalne Stany Zjednoczone stoi Al-Kaida (Baza) – nieznana wcześniej opinii publicznej organizacja sunnickiego islamskiego ekstremizmu kierowana przez charyzmatycznego fanatyka Osamę bin Ladena – sprawa wydawała się pozornie prosta. Z perspektywy Waszyngtonu zniszczenie tej islamistycznej grupy miało się dokonać z zastosowaniem twardych środków militarnych, a cała operacja oficjalnie zaczęła być nazywana (i tak też traktowana) wojną.
Bardzo szybko zresztą – zapewne ze względu na polityczną poprawność tak skrupulatnie pielęgnowaną na Zachodzie – zaprzestano nazywania tego konfliktu wojną z terrorem islamskim, ograniczając się do pierwszych dwóch słów. Często stosowano też różne, niekiedy emfatyczne, nazwy, jak „Global War on Terror” (globalna wojna z terrorem) czy „Long War” (długa wojna). W patriotycznym uniesieniu społeczeństwa i elit USA, będącym reakcją (ale też swego rodzaju sposobem odreagowania szoku) na zamachy z 11 września, nikt nie słuchał głosów ekspertów (nielicznych co prawda) z dziedziny walki z terroryzmem, a także znawców świata i kultury islamu. Ludzie ci postulowali bardziej wszechstronne i kompleksowe podejście do kwestii zwalczania islamskiego radykalizmu, zawierające także elementy ekonomiczne, społeczne i propagandowe.
Ich głos nie został wówczas wzięty pod uwagę, ale dzisiaj wiemy już, że te propozycje były jak najbardziej na miejscu. Każda wojna kieruje się swoją logiką i swoimi prawami. W pierwszej kolejności zatem celami zainicjowanej jeszcze jesienią 2001 roku kampanii „koalicji chętnych” pod wodzą USA stały się bazy, obozy szkoleniowe i kryjówki struktur Al-Kaidy. Miejsca te znajdowały się wówczas głównie w Afganistanie, gdzie organizacja Osamy bin Ladena korzystała z gościnności reżimu talibów, a także na północnych rubieżach Pakistanu oraz w Jemenie.
Działania koalicji od początku skoncentrowały się jednak na Afganistanie – miejscu, gdzie była centrala terrorystycznej organizacji. Dziś, z perspektywy kilkunastu lat, jest oczywiste, że był to pierwszy poważny błąd strategiczny Waszyngtonu: oprócz afgańskiego teatru działań operację wymierzoną w Al-Kaidę należało z równą intensywnością prowadzić także w Jemenie, gdzie szybko zaczęło rosnąć w siłę jej lokalne odgałęzienie – Al-Kaida Półwyspu Arabskiego (Al-Qaeda in the Arabian Peninsula – AQAP). Podobnie obszar Pakistanu powinien się stać już na przełomie lat 2001/2002 terenem działań koalicji (wspólnie z siłami pakistańskimi). Tak się, niestety, nie stało.
Od początku kampanii afgańskiej było też jasne, że same ataki powietrzno-rakietowe (nawet zmasowane i prowadzone na dużą skalę) nie zniszczą przeciwnika, którym jest organizacja prowadząca działania o charakterze partyzanckim (asymetrycznym), i że będzie konieczna operacja lądowa. W jej efekcie, głównie dzięki współdziałaniu z afgańskimi ugrupowaniami opozycyjnymi wobec talibów, udało się już na początku 2002 roku opanować niemal cały kraj, obalając władzę Islamskiego Emiratu Afganistanu i likwidując obozy Al-Kaidy. Niestety, większości członków jej kierownictwa (w tym samemu bin Ladenowi) i wielu doświadczonym bojownikom udało się uciec, głównie do Pakistanu, gdzie na trudno dostępnych pusztuńskich terenach plemiennych przy granicy z Afganistanem zaczęli odtwarzać swoje struktury. Bezpieczne zaplecze znaleźli też na pakistańskim pograniczu afgańscy talibowie, organizujący stamtąd partyzantkę i ruch oporu na terenie Afganistanu.
I wtedy ówczesna administracja amerykańska popełniła kolejny błąd, którego negatywne konsekwencje odczuwamy do dziś. Zadowoliwszy się zajęciem Kabulu i praktycznie całego kraju, koalicjanci nie tylko faktycznie zaniechali dalszego prowadzenia kinetycznych działań mających na celu „dobicie” resztek sił Talibanu i Al-Kaidy gdzieś w jaskiniach masywu Tora Bora, lecz także, co gorsza, nie wymusili na władzach Pakistanu podjęcia realnych i efektywnych kroków w kierunku ostatecznego zwalczenia resztek sił organizacji, które znalazły schronienie na terytorium tego państwa. Już po niespełna dwóch latach partyzantka w Afganistanie odżyła z pełną siłą i stała się poważnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa kraju, destabilizując sytuację polityczną i społeczno-ekonomiczną oraz coraz skuteczniej torpedując wysiłki na rzecz odbudowy i modernizacji państwa afgańskiego.
Irak – początek problemów
Afgańskim talibom i sprzymierzonym z nimi islamistom z Al-Kaidy sprzyjał także fakt, że Amerykanie od 2003 roku skupili gros swej uwagi strategicznej i politycznej na zupełnie innym zakątku świata – Iraku. Był to bodajże największy z całej serii błędów popełnionych przez Stany Zjednoczone w toku wojny z islamizmem. Rozpoczęta w Iraku operacja militarna – w założeniu mająca być łatwą, krótką kampanią, szybko wiodącą do zbudowania modelowej demokracji nad Tygrysem i Eufratem, jako wzoru do naśladowania przez inne państwa arabskie – szybko okazała się czymś wręcz przeciwnym: przewlekłym, krwawym koszmarem politycznym i wojskowym, ze względu na swą skalę porównywalnym chyba tylko z konfliktem wietnamskim.
Po 2003 roku Amerykanie na wiele lat „ugrzęźli” w samym sercu Bliskiego Wschodu, nieuchronnie zmniejszając swoje zainteresowanie innymi strategicznymi kierunkami działań i obszarami aktywności. Skorzystali na tym zarówno afgańscy talibowie (poszerzając i pogłębiając zasięg swej rebelii), jak i sama Al-Kaida, która stopniowo traciła hierarchiczny charakter, przekształcając się w strukturę sieciową. Stała się „chmurą” – ugrupowaniem bez sztywnej struktury, której funkcjonowanie opiera się na luźnym współdziałaniu tysięcy komórek, grup i grupek islamistów, rozsianych po całym świecie, połączonych jedynie wspólną ideologią, strategią działania i jednolitym modus operandi. Taka formuła funkcjonowania, wynaleziona chyba nieco przypadkowo jako efekt pilnej konieczności w obliczu wywieranej presji i nieustannych zagrożeń ze strony przeciwników, pozwoliła Al-Kaidzie na elastyczne wpasowanie się w nowe realia międzynarodowe. Aż do czasu powstania kalifatu Państwa Islamskiego model ten sprawdzał się wyśmienicie, zapewniając Al-Kaidzie niekwestionowane przywództwo w ruchu dżihadu.
I choć brzmi to niewiarygodnie, to właśnie pod koniec 2003 roku Zachód zaczął w istocie przegrywać wojnę z terrorem islamskim. Wojnę, która wobec dramatycznej rzeczywistości w Iraku oraz szybko pogarszającej się sytuacji strategicznej i operacyjnej sił międzynarodowych w Afganistanie, stała się ciągiem niekończących się kampanii asymetrycznych, bez szans na zwycięstwo militarne, oraz niestanowiących logicznej całości punktowych działań kinetycznych, wśród których z biegiem czasu na pierwszy plan wybiły się operacje z udziałem dronów bojowych.
Co gorsza, zarówno operacja iracka, jak i afgańska stały się symbolami amerykańskiego militaryzmu i ekspansjonizmu, a dla radykalnych muzułmanów – także przejawem opresji w wymiarze religijnym. Irak i Afganistan szybko przerodziły się więc w ośrodki walki prowadzonej w imię dżihadu, które jak magnes zaczęły przyciągać z całego świata islamu ochotników świętej wojny. Ludzie ci nabywali tam doświadczenia w boju, przechodzili mniej lub bardziej wyspecjalizowane szkolenia quasi-militarne i terrorystyczne, a także ideologiczno-teologiczne „pranie mózgów”. Większość z nich wracała później do swych ojczyzn, niosąc tam zarzewie islamskiego ekstremizmu i terroryzmu.
W ten sposób ideologia dżihadu, jeszcze 20 lat temu ograniczona do niewielkich liczebnie grup konspiratorów działających w ukryciu, głównie w krajach muzułmańskich, w połowie ubiegłej dekady zaczęła rozprzestrzeniać się żywiołowo w całym świecie islamu, sięgając również państw Zachodu, gdzie powstawały islamistyczne komórki złożone z mieszkających tam muzułmanów. Stanowiło to zupełnie nową jakość w działalności struktur dżihadystycznych. Dotychczas bowiem niemal cała ich aktywność terrorystyczna w państwach zachodnich opierała się na przybywających tam z zewnątrz bojownikach, mających do wykonania określone zadania. Tak było w USA w 2001 roku czy w Hiszpanii w 2004 roku.
Od tej pory jednak zagrożenie islamskim terrorem w Europie i USA pochodzi głównie „od wewnątrz”, a najbardziej wymownym przykładem tej zmiany stały się zamachy w Londynie sprzed dekady (lipiec 2005 roku), przeprowadzone przez „miejscowych” muzułmanów, do tego pochodzących z dobrze sytuowanych materialnie rodzin, od pokoleń zasiedziałych w Albionie. W ich ślady poszło w kolejnych latach wielu innych radykałów, np. w 2013 roku bracia Tsarnajew w Bostonie czy w 2015 roku bracia Kouachi w Paryżu. Tak więc zamachów terrorystycznych dokonywali obywatele państw, które atakowano.
Arabska wiosna – jesień Zachodu?
Sytuacja w wojnie z islamskim ekstremizmem uległa dalszemu, dramatycznemu wręcz pogorszeniu w 2011 roku – a więc równo dziesięć lat po jej rozpoczęciu. Wskutek wybuchu rewolucji w regionie Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu (Middle East & North Africa – MENA), określanych eufemistycznym mianem Arabskiej Wiosny, islamscy ekstremiści i terroryści zyskali nowe, nieograniczone wręcz możliwości działania w zanarchizowanym środowisku tamtejszych państw. W szczególności dotyczy to Libii i Syrii, gdzie społeczne protesty przerodziły się, wskutek oporu i reakcji reżimów, w otwarte wojny domowe. Ale tzw. umiarkowani islamiści – kategoria będąca w istocie oksymoronem wymyślonym przez zachodnie (głównie europejskie) elity na potrzeby zachowania zasad politycznej poprawności w ocenie wydarzeń w regionie MENA – zyskali na znaczeniu i politycznej roli także w Tunezji i Egipcie, gdzie wolą wyborców, wyrażoną w demokratycznych wyborach, współtworzyli rządy.
W Kairze Bracia Muzułmanie (duchowi i ideowi protoplaści wszystkich współczesnych nurtów dżihadu sunnickiego) przez chwilę dzierżyli nawet pełnię władzy wykonawczej, wygrywali bowiem wybory prezydenckie i parlamentarne. Przegrali dopiero z regularnym puczem ze strony wszechpotężnej armii egipskiej, której antydemokratyczne działania skierowane przeciwko legalnym bądź co bądź władzom kraju spotkały się z pełnym poparciem Zachodu. Tego samego Zachodu, który kilkanaście miesięcy wcześniej jawnie i otwarcie popierał obalanie dotychczasowych, niedemokratycznych reżimów w regionie, promując oficjalnie hasła wolnościowe i liberalne. Tak jakby nie można było przewidzieć, że w dzisiejszych czasach demokracja w krajach arabskich oznacza pewne zwycięstwo w wyborach stronnictw związanych z radykalnym islamem – jako najlepiej zorganizowanych i najbardziej „prawdziwych” w oczach przeciętnego obywatela tych krajów.
Sytuacja w regionie bliskowschodnim pogorszyła się po raz kolejny rok temu, gdy Państwo Islamskie powołało do życia (czy raczej, jak mówią dżihadyści, „odtworzyło”) kalifat. Islamiści z IS to nowa, młoda generacja ruchu dżihadu, wyrosła częściowo na gruncie negacji zachowawczych metod działania i strategii realizowanych dotychczas przez Al-Kaidę. I faktycznie ludzie ci robią wszystko, aby udowodnić, że są bardziej bezwzględni, brutalni, ale też znacznie skuteczniejsi od „starców” z Al-Kaidy. Taka postawa podoba się młodym muzułmanom na całym świecie, co sprawia, że kalifat nie cierpi na brak ochotników do walki za swoją sprawę.
Wydarzenia Arabskiej Wiosny przyczyniły się do wzbudzenia wśród mieszkańców państw regionu MENA pokładów energii, którą umiejętnie kanalizują islamscy ekstremiści. Zasadniczą przyczyną ich popularności, zwłaszcza wśród młodych ludzi, jest fatalna w większości sytuacja społeczno-ekonomiczna państw muzułmańskich (szczególnie arabskich). To właśnie bieda, brak perspektyw życiowych i słabość struktur państwowych sprawiają, że młodzież szuka ucieczki w świat wartości duchowych, interpretowanych i podawanych przez radykałów jako jedyne panaceum na problemy tego świata.
Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na to, że w bogatych krajach Zatoki Perskiej, gdzie od ponad dekady są realizowane kosztowne i rozbudowane społeczno-ekonomiczne projekty antyekstremistyczne, popularność idei dżihadu znacznie zmalała. Spadł także odsetek ochotników świętej wojny pochodzących z tych państw, a walczących w Iraku, Syrii czy Afganistanie. Dzisiaj nikt już na Zachodzie nie mówi głośno o zaprowadzaniu w regionie MENA demokracji. Nawet powtarzane jak mantra hasła o konieczności obalenia reżimu Baszszara al-Asada w Syrii (faktycznie będącego ostatnią linią obrony przed IS w arabskim Lewancie) uzasadnia się hasłami już nie o budowie demokracji, lecz respektowaniu woli społeczeństwa syryjskiego. Co gorsza, chyba świadomie wycisza się w Europie i USA problem żywiołowo rozwijającego się w tej części świata islamskiego ekstremizmu oraz związanego z tym zagrożenia terrorystycznego jako efektów Arabskiej Wiosny. Tak jakby zaklinanie rzeczywistości mogło ją zmienić. Seria krwawych zamachów w Tunezji (marzec i czerwiec 2015 roku) – kraju jeszcze niedawno w zasadzie wolnym od aktywności islamistów – jest najlepszym dowodem na to, jakie mogą być skutki takiej polityki.
Czternaście lat od podjęcia wojny z islamistycznym zagrożeniem zaginął gdzieś ten pierwotny impet, z jakim po 2001 roku podejmowano tę walkę. Dzisiaj nie mówimy już w zasadzie o wojnie z terroryzmem – walczymy z terrorystami, z konkretnymi grupami i strukturami (Al-Kaida, Państwo Islamskie itp.) czy wręcz poszczególnymi watażkami, w oderwaniu od ich doktryny, ideologii i zaplecza. A przecież walka z ekstremizmem islamskim to przede wszystkim walka z ideą, z samą koncepcją polityczną, a nie klasycznym przeciwnikiem, rozumianym w sensie wojskowym, tj. mającym struktury, siły i środki, zajmującym jakiś teren itd. Można wyeliminować tysiące ekstremistów, ale jeśli idea, za którą oni zginęli, będzie wciąż nośna i atrakcyjna – a tak jest w przypadku koncepcji dżihadu, zwłaszcza uosabianej przez kalifat – to na miejsce każdego szahida (męczennika za wiarę) pojawi się natychmiast kolejnych dwóch, trzech adeptów świętej wojny. A z postępem geometrycznym nie da się wygrać…
W efekcie szeroko rozumiany Zachód (utożsamiany ze światem wolności, praw człowieka i demokracji) znajduje się dzisiaj w znacznie gorszym położeniu strategicznym niż na samym początku wojny z islamizmem. I coraz bardziej zbliżamy się do punktu, w którym mroczna i przerażająca w swej treści przepowiednia Samuela Huntingtona o nieuchronnym starciu cywilizacji zacznie być rzeczywistością.
autor zdjęć: USMC