Inżynieria strachu

Niektórzy politycy z państw bałkańskich nie rozwiązują problemów, lecz sami wywołują nowe punkty zapalne.

Podobno człowiek lubi się bać. Doskonale o tym wiedzą miłośnicy thrillerów. Emocje wywołane strachem można jednak wykorzystać nie tylko w filmie, lecz także w polityce. Już w XVIII wieku zauważył to John Adams. W eseju z 1776 roku „Thoughts on Government” napisał, że władza często oparta jest właśnie na strachu. Dzisiaj, w epoce wszechobecnych mediów, myśl ta wcale nie utraciła swej wagi, jest może nawet bardziej aktualna niż w XVIII wieku.

Zarządzanie lękami

Dziś co prawda nie da się już rządzić, stosując jedynie przemoc, czyli tak, by ludzie podporządkowywali się władzy ze strachu. Doskonale jednak można wykorzystać w polityce obawy, lęki i fobie, prawdziwe bądź urojone. Nader liczne wypowiedzi polityków z Bałkanów pokazują, że w tym regionie straszenie stało się jedną ze skuteczniejszych metod wpływania na zachowania wyborców.

Pół biedy, jeśli mówieniu o zagrożeniach towarzyszą konkretne działania, służące zmniejszeniu niebezpieczeństwa czy rozwiązaniu określonych problemów. W takiej sytuacji bowiem strach może działać mobilizująco i stanowić motywację do konstruktywnego działania, mającego na celu wzmocnienie instytucji służących wspólnemu dobru, rozbudowę struktur obronnych albo zapewnienie bezpieczeństwa i dobrobytu. Problem pojawia się jednak wtedy, kiedy politycy próbują wywoływać w społeczeństwie lęki po to, by nim zarządzać, jednak nie z korzyścią dla całej wspólnoty, lecz dla siebie czy swojej partii.

Czym politycy na Bałkanach straszą swych wyborców? Właściwie wszystkim. Każdy pretekst jest bowiem dobry do politycznego wykorzystania. W zależności od kraju oraz barw partyjnych straszyć można najogólniej ujmowanym Zachodem, czyli przede wszystkim sojuszem północnoatlantyckim oraz Unią Europejską, Rosją i Putinem, islamem, prawosławiem, katolicyzmem, uchodźcami, nieszczelnymi granicami, utratą tożsamości czy obcą dominacją. Można wreszcie sięgać po najgorszą chyba w tym regionie groźbę – wybuchu wojny.

Każde z wymienionych wyżej przykładowych haseł (listę można dowolnie wydłużać, klipy wyborcze partii w poszczególnych krajach dostarczają naprawdę bogatego materiału) niesie ze sobą pewne wyzwania. Nie są one jednak tak jednoznacznie negatywne, jak mogłoby się wydawać niektórym politykom. Świat rzeczywisty, w odróżnieniu od tego wykreowanego na potrzeby publicystyki, nie jest przecież czarno-biały i to, co dla pewnej społeczności może być zagrożeniem, innej przyniesie szansę na zmianę. Może tylko z wyjątkiem wojny. Tymczasem w 2016 roku ten temat pojawił się w debacie publicznej co najmniej trzech państw: Bośni i Hercegowiny, Macedonii i Kosowa.

Spokój od święta

25 września 2016 roku na terenie Republiki Serbskiej (część Bośni i Hercegowiny) odbyło się referendum, w którym głosujący opowiedzieli się za uznaniem 9 stycznia za święto państwowe. Wydawać by się mogło, że taka kwestia nie niesie żadnych zagrożeń, ale w kraju tak podzielonym, jak Bośnia i Hercegowina nawet sprawa dotycząca święta może stać się zarzewiem konfliktu. Wrześniowe referendum, którego pomysłodawcą był prezydent Republiki Serbskiej, Milorad Dodik, zostało przez bośniacki Trybunał Konstytucyjny uznane za nielegalne, a przez zachodnich polityków za kontrowersyjne i niepotrzebne.

Dzień ten nie został bowiem wybrany przypadkowo. Na terenach zamieszkanych w większości przez Serbów 9 stycznia 1992 roku proklamowano tzw. Serbską Republikę Bośni i Hercegowiny, przemianowaną wkrótce potem na Republikę Serbską. Przyczyną była niechęć bośniackich Serbów do występowania z Jugosławii, o co z kolei zabiegali zamieszkujący Bośnię muzułmanie i Chorwaci. Przeciwstawne aspiracje narodów BiH doprowadziły do wybuchu wojny, zakończonej w 1995 roku układem w Dayton, który nadał kształt systemowi polityczno-administracyjnemu kraju. W myśl tego porozumienia Bośnia i Hercegowina jako państwo jest federacją, na którą składają się dwa podmioty: Republika Serbska, zdominowana przez Serbów, oraz Federacja Bośni i Hercegowiny, gdzie większość mieszkańców stanowią Boszniacy (bośniaccy muzułmanie) oraz Chorwaci. Dodatkowym elementem tej układanki stał się tzw. dystrykt Brčko, niewielki obszar znajdujący się pod międzynarodową kontrolą.

Do tarć między bośniackimi Serbami a pozostałymi narodowościami Bośni i Hercegowiny dochodziło praktycznie zawsze, a jedną z kwestii zapalnych stanowiły święta państwowe. Bośniaccy Serbowie nie świętowali wraz z Boszniakami i Chorwatami Dnia Niepodległości, który w Bośni obchodzony jest 1 marca. Mieli natomiast własne święto, czyli przypadający na 9 stycznia Dzień Republiki. Rzadko brali w nim udział przedstawiciele najwyższych urzędów państwowych ze strony chorwackiej i boszniackiej, ale w tym święcie chętnie uczestniczyli także politycy z sąsiedniej Serbii.

W listopadzie 2015 roku bośniacki Sąd Konstytucyjny orzekł, że 9 stycznia nie jest dobrym terminem na obchody Dnia Republiki, bo na ten dzień przypada prawosławne święto Szczepana męczennika (w Serbii znanego pod imieniem Stefana; katolicy obchodzą je 26 grudnia), a święto państwowe nie powinno zbiegać się z religijnym, bo taka sytuacja może być elementem dyskryminacji osób innego wyznania. Republika Serbska ma zatem prawo obchodzić swoje święto, ale nie 9 stycznia; władze powinny więc w ciągu sześciu miesięcy wyznaczyć nowy termin.

Po takim orzeczeniu Serbowie zapowiedzieli, że zorganizują referendum, w którym o opinię poproszą obywateli Republiki Serbskiej. Głosowanie doszło do skutku, choć przeciwnicy polityczni Dodika mówili, że jest to działanie wbrew konstytucji, gdyż wyroki Sądu Konstytucyjnego są ostateczne i obowiązujące. On jednak tym się nie przejął, zignorował też opinie urzędników unijnych i amerykańskich, którzy przestrzegali przed wzrostem napięcia w kraju. Politycy sąsiedniej Serbii zachowali natomiast dyplomatyczny dystans. Wsparcie natomiast Dodik otrzymał ze strony rosyjskiej, sam zresztą przed referendum pojechał do Moskwy, gdzie spotkał się z Władimirem Putinem.

Trzeba jednak przyznać Dodikowi, że jest konsekwentny. Kłopot polega na tym, że w jego kraju panuje bardzo krucha równowaga między trzema głównymi narodami. Jej naruszenie może mieć poważne konsekwencje dla państwa. I rzeczywiście, pod adresem serbskiego polityka posypały się oskarżenia. Sefer Halilović, emerytowany generał bośniackiej armii, uczestnik wojny z lat dziewięćdziesiątych XX wieku, dziś spełniający się jako polityk, szef marginalnej Patriotycznej Partii Bośni i Hercegowiny, posunął się nawet do stwierdzenia, że konsekwencją referendum może być wybuch w kraju nowej wojny. Dodik podważa bowiem cały układ z Dayton, będący fundamentem istnienia Bośni i Hercegowiny jako państwa. Halilović twierdzi, że jeśli dojdzie do wojny, to sytuacja będzie wyglądała inaczej niż w latach dziewięćdziesiątych. I to będzie koniec Republiki Serbskiej, która bez pomocy Serbii utrzyma się zaledwie 10–15 dni.

Ten komentarz odbił się szerokim echem nie tylko w Bośni i Hercegowinie, lecz także w sąsiedniej Serbii. Wypowiedź Halilovicia potępili serbscy politycy z samego szczytu władzy, w tym premier Aleksandar Vučić, minister spraw zagranicznych Ivica Dačić, a także Milorad Dodik. Część polityków uznała jednak, że jest to zapowiedź planu zniszczenia Republiki Serbskiej.

Na krawędzi wojny domowej

O wojnie zaczęto mówić także w Macedonii, w której 11 grudnia 2016 roku odbyły się przedterminowe wybory parlamentarne. Niewielką przewagę zdobyła w nich partia od 2006 roku rządząca krajem, czyli VMRO-DPMNE Nikoli Gruevskiego. Same wybory były poprzedzone długą procedurą ustaloną między partiami rządzącą i opozycyjnymi w tzw. porozumieniu z Pržino z czerwca 2015 roku, co miało rozwiązać przedłużający się kryzys polityczny w kraju oraz zagwarantować przejrzystość procesu wyborczego. Kampania była niezwykle zacięta i ze względu na ogromną polaryzację społeczeństwa macedońskiego towarzyszyły jej niemałe emocje. Główna linia podziału Macedończyków, z grubsza rzecz biorąc, przebiega między zwolennikami i przeciwnikami Nikoli Gruevskiego. Za lidera opozycji uważany jest Zoran Zaev, stojący na czele Socjaldemokratycznego Związku Macedonii, który oskarżał Gruevskiego o zapędy dyktatorskie, manipulację mediami, podsłuchiwanie przeciwników politycznych.

Podczas kampanii Zaev był bardzo aktywny. Żeby przyciągnąć wyborców albańskich (dotychczas największa partia albańska – Unia Demokratyczna na Rzecz Demokracji Ali Ahmetiego – była w koalicji z Gruevskim, a politycy tej partii wchodzili w skład rządu) zaproponował, by język albański wprowadzić jako urzędowy na terenie całego kraju, a nie tylko w jego zachodnich gminach. Na spotkaniu z albańską diasporą w Szwajcarii proponował też podział Macedonii na kantony według wzorców szwajcarskich. Kiedy się okazało, że podczas pobytu w Szwajcarii Zaev spotkał się z Musą Lamallarim, opowiadającym się za federalizacją Macedonii na wzór Belgii, konkurenci polityczni stwierdzili, że i Zaev pewnie chce też zamienić Macedonię w federację.

Kwestie ewentualnej „kantonizacji”, federalizacji kraju oraz dwujęzyczności mocno podniosły temperaturę debaty publicznej. Natychmiast pojawiły się oskarżenia pod adresem Zaeva. Mówiono o tym, że jego propozycje doprowadzą do radykalizacji żądań partii albańskich, a to z kolei może stać się przyczyną wojny domowej i rozpadu kraju. Publicysta Nenad Mirčevski stwierdził wprost, że Zoran Zaev spowodował, że Macedonia znalazła się na krawędzi wojny domowej. Takie oskarżenia podchwycili też inni. Toni Naunovski, przedstawiany jako profesor uniwersytecki, a w rzeczywistości publicysta i komentator polityczny, przewidywał nawet, że prezydent Gorge Ivanov (wywodzący się ze środowiska VMRO-DPMNE, czyli co najmniej sprzyjający politykom tej partii) będzie zmuszony ogłosić stan wyjątkowy po to, by ustrzec Macedonię przed wojną domową.

Prezydent o możliwym konflikcie wewnątrzmacedońskim wspominał już w czerwcu 2016 roku, kiedy w orędziu przestrzegał przed radykalizacją nastrojów. Zaev jednak takie oskarżenia odrzucał. Interesujące, że o możliwym konflikcie wewnętrznym w Macedonii wspomniał także w swym komentarzu drukowanym w macedońskiej prasie Andrej Korybko, publicysta i komentator polityczny, pracujący dla rosyjskiej agencji Sputnik, którą wielu krytyków uważa raczej za instytucję propagandową niż informacyjną.

Wzmianki o wojnie domowej pojawiały się zatem w wypowiedziach polityków i publicystów prorządowych (względnie: antyopozycyjnych, czyli występujących z krytyką działań macedońskiej opozycji, przede wszystkim Zaeva). Można się w związku z tym zastanawiać, w jakim stopniu to straszenie wynika z rzeczywistych obaw poszczególnych polityków czy publicystów o bezpieczeństwo społeczeństwa, a w jakim jest cyniczną propagandową wrzutką, której celem ma być podgrzewanie nastrojów i wywołanie strachu. W Macedonii, gdzie wspomnienia konfliktu zbrojnego są wciąż żywe (w 2001 roku doszło tu do trwającej kilka miesięcy albańskiej rebelii), straszenie wojną może wywołać panikę.

Spór o granicę

Retoryka wojenna pojawiła się także w debacie publicznej w Kosowie. Politycy, którzy w 2016 roku rozpętali spór graniczny między Kosowem a Czarnogórą, nie poczuwają się do odpowiedzialności za swoje państwo. Zresztą samo określenie „spór graniczny” to przesada, ponieważ nie istnieje problem na poziomie międzyrządowym. Granica czarnogórsko-kosowska została wytyczona według urzędowych procedur, trwających kilka dobrych lat. Demarkację według natowskich map przeprowadziła komisja, w której zasiadali przedstawiciele obu zainteresowanych stron, i w sierpniu 2015 roku podpisano kosowsko-czarnogórskie porozumienie. Wtedy właśnie wybuchł spór, ale nie między Kosowem i Czarnogórą, lecz między rządem Kosowa i kosowską opozycją, reprezentowaną głównie przez nacjonalistyczną partię Vetëvendosje.

Gdyby chodziło jedynie o sam przebieg granicy, ten spór dałoby się rozwiązać bez większych problemów, np. dzięki powołanej specjalnie do tego celu komisji, do której członków mogłaby mianować także kosowska opozycja. Wtedy jednak nie byłoby spektaklu, nie można byłoby w świetle kamer urządzać happeningów, takich jak przesuwanie znaków granicznych, zwoływać manifestacji i oskarżać rządu premiera Isy Mustafy o zdradę. W wypowiedziach polityków Vetëvendosje zaczęły się pojawiać groźby możliwej wojny z Czarnogórą, jeśli dojdzie do ratyfikacji w parlamencie przebiegu granicy. W odpowiedzi Czarnogórcy obstawili teren nadgraniczny własnym wojskiem.

Nie należy się jednak spodziewać wojny między Kosowem a Czarnogórą, ale też nie o nią tu chodzi. Raczej o to, że pojawili się politycy, którzy są gotowi w imię własnych interesów do takiego podgrzewania temperatury sporu, że biorą pod uwagę nawet rozpętanie wojny. Jest coś niepokojącego w tym, że ludzie którzy pochodzą z krajów mających w pamięci nieodległe doświadczenia wojenne, a jednocześnie potrzebujących stabilizacji i spokojnego rozwoju, tak chętnie przywołują groźbę konfliktu zbrojnego. Z drugiej jednak strony być może chodzi właśnie o to, że jest on argumentem ostatecznym, najsilniejszym, który przekona wyborców. Taki sposób myślenia ma jednak pewną wadę: rozpalone do czerwoności emocje polityczne trudno ostudzić, a tym bardziej kontrolować. Można to podsumować sentencją Samuela T. Coleridge’a, poety angielskiego: „To, co zaczyna się od strachu, kończy się szaleństwem”.

Robert Sendek

autor zdjęć: VetËvendosje





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO