Wojna to samo zło w swym odwracaniu porządku rzeczy? Tak, ale także może na przykład zapewnić awans społeczny lub zasypać przepaść stworzoną przez rasizm. Kiedy na froncie robiło się naprawdę groźnie, okazywało się, że kolor skóry czy wyznanie „mięsa armatniego” nie mają już tak wielkiego znaczenia jak w czasach pokoju…
Quentin Tarantino pytany w jednym z wywiadów o inspiracje przy realizacji „Bękartów wojny” odpowiedział: „Gdy scenariusz »Bękartów wojny« był jeszcze w formie […] długaśnej opowieści, znajdował się w nim też wątek grupy czarnych żołnierzy, których amerykańskie wojsko zrobiło w konia. Więc podobnie jak porucznik Aldo Raine (Brad Pitt) uprawia z Bękartami partyzantkę w stylu Apaczów, czarni żołnierze również udają się na wojenną ścieżkę i po zabiciu grupy amerykańskich oficerów i żołnierzy w bazie wojskowej chcą się przedostać do Szwajcarii”. Prawda, że szokujący wątek? Ostatecznie nie wszedł on do filmu, ale Tarantino nie zrezygnował z niego zupełnie. Asystentem Shosanny Dreyfus (Mélanie Laurent), właścicielki kina w okupowanym Paryżu ukrywającej swe żydowskie pochodzenie, jest czarnoskóry Marcel (Jacky Ido).
Amerykański reżyser w innym wywiadzie na temat „Bękartów wojny” mówił, że ten drugoplanowy bohater miał bardzo ważną rolę do spełnienia w filmie – podkreślał pewien wyjątkowy paradoks historii. „W Paryżu – opowiadał Tarantino – mieszkało wtedy, w latach dwudziestych i trzydziestych, wielu czarnych. Ludzie mówią: »Ale przecież naziści by ich powyłapywali«. Nie, nie, nie. Owszem, poglądy Hitlera na temat czarnych były znane, ale Niemcy nie podejmowali żadnych działań przeciw nim. […] Dla czarnego mieszkańca okupowanej przez nazistów Francji na pewno bezpieczniej było nie rzucać się za bardzo w oczy. Ale – co ciekawe – czarny miałby w tamtym czasie więcej praw w okupowanym Paryżu niż w śródmieściu Dallas. Marcel mógł sobie iść do baru i usiąść swobodnie razem z białymi. To dopiero ironia”. Tę ironię pogłębiał fakt, że w obu wojnach światowych walczyły miliony żołnierzy, którzy w cywilu z powodu swojego koloru skóry byli dyskryminowani przez rasistowskie prawa i przepisy. Nie dotyczyło to tylko i wyłącznie Afroamerykanów, choć to o nich opowiada się najczęściej.
Cena męstwa
Afroamerykanie już podczas wojny secesyjnej okazali się świetnymi żołnierzami. Zmotywowani do walki obietnicą zniesienia niewolnictwa, stali się postrachem konfederatów. Po zakończeniu wojny większości czarnym żołnierzom, tzw. buffalo soldiers (miano bawolich żołnierzy Afroamerykanom nadali Indianie od ich kręconych włosów i nieustępliwości w walce), nie dana była demobilizacja – wysłano ich do walki ze zbuntowanymi Indianami. Wbrew temu co pokazują westerny, najczęściej na pomoc osadnikom atakowanym przez indiańskich wojowników przybywali czarnoskórzy kawalerzyści dowodzeni przez białych oficerów.
Kiedy Niemcy w 1940 roku najechali Francję, ze zdziwieniem stwierdzili, że tam gdzie walczyli rdzenni Francuzi, na ogół opór nie był zbyt mocny. Tężał natomiast niepomiernie, gdy pozycje obsadzali Polacy albo żołnierze z francuskich kolonii. Na zdjęciu niemieccy żołnierze w rozmowie z wziętymi do niewoli żołnierzami francuskimi z Afryki.
Mimo licznych dowodów waleczności i talentów wojskowych buffalo soldiers, zarówno naczelne dowództwo, jak i politycy nie zamierzali znosić segregacji rasowej w armii. Afroamerykanie nadal mieli służyć w odrębnych oddziałach dowodzonych przez białych oficerów. Po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wielkiej wojny w 1917 roku w Amerykańskim Korpusie Ekspedycyjnym znalazły się również oddziały złożone z czarnoskórych żołnierzy. Amerykańskie dowództwo przesłało swym europejskim sojusznikom specjalną instrukcję, w której ni mniej ni więcej, tylko ostrzegano przed zgubnym wpływem fraternizacji z czarnoskórymi żołnierzami.
Wzięci do niewoli na froncie włoskim Hindusi. Niemcy dawali im alternatywę: albo obóz jeniecki, albo wstąpienie do hinduskich oddziałów, które tworzyli z hinduskich jeńców pod hasłem wyzwolenia Indii spod kolonialnego jarzma Wielkiej Brytanii.
Podkreślano w niej, że okazywanie zbytniego szacunku czarnym jest sprzeczne z polityką wewnętrzną Stanów Zjednoczonych i może przynieść jej szkody. I znowu na ten kuriozalny dokument historia odpowiedziała chichotem. Pierwszym amerykańskim żołnierzem odznaczonym przez Francuzów za odwagę na froncie Croix de Guerre został Henry Lincoln Johnson z 369 Pułku Piechoty, zwanego Harlem Hellfighters. Johnson, jak większość żołnierzy tego pułku, był Afroamerykaninem. Pułk spisywał się w walce tak dobrze, że Francuzi wysłali do władz amerykańskich petycję o przysłanie im kolejnych czarnych regimentów… A fraternizacja Afroamerykanów z żołnierzami francuskimi była tak intensywna, że wielu z nich po zakończeniu wojny nie chciało wracać do kraju, gdzie mimo swych zasług wracali do roli obywateli pośledniej kategorii.
Czerwone Ogony
Weterani wielkiej wojny wątpiący w zmiany w US Army mieli rację. Niewiele w niej się zmieniło pod względem segregacji rasowej po 11 listopada 1918 roku. Czarnoskórzy rekruci byli dobrze widziani, ale tylko w oddziałach pomocniczych i najlepiej, służąc bez broni. Pomysły przyjmowania czarnych do tak elitarnych formacji jak siły powietrzne czy marines traktowano niemal jak sabotaż. Tak mówił o tym dowódca amerykańskiego lotnictwa wojskowego, gen. Henry Harley „Hap” Arnold: „Czarnoskórzy piloci nie mogą służyć w naszym Korpusie Sił Powietrznych, gdyż rezultatem tego będzie sytuacja, w której czarni oficerowie będą przełożonymi białych poborowych, co będzie społecznie nieakceptowane”. Oczywiście, nie miało dlań żadnego znaczenia, że w I wojnie światowej w lotnictwie francuskim walczyło z powodzeniem wielu czarnoskórych ochotników z Eugenem Bullardem na czele, pierwszym czarnoskórym pilotem myśliwskim.
Generał Beniamin Oliver Davis został w 1940 roku pierwszym czarnoskórym generałem w armii amerykańskiej. Jego syn, Beniamin Oliver Davies Jr także zdobył generalskie szlify w 1953 roku jako pierwszy Afroamerykanin w amerykańskich siłach powietrznych.
Szczelina w rasistowskim murze pojawiła się dopiero w kwietniu 1939 roku. Wtedy to Kongres uchwalił ustawę przyznającą finansowanie dla szkół lotniczych mających szkolić w pilotażu Afroamerykanów. Jedną z najsłynniejszych takich placówek stała się baza lotnicza Maxwell-Gunter w Montgomery (Alabama). Zanim czarnoskóry kandydat na pilota tam trafił, musiał przejść bardzo ostrą selekcję na uniwersytecie Tuskegee w stanie Alabama. Uczelnia ta słynęła z edukacji Afroamerykanów w duchu nauk wybitnego działacza oświatowego i politycznego – Bookera T. Washingtona. Kandydaci na pilotów musieli nie tylko odznaczać się doskonałymi warunkami fizycznymi i motywacją do służby, ale także wysokim poziomem inteligencji IQ i wykształceniem. Jednocześnie w bazie także ściśle przestrzegano segregacji rasowej – m.in. rekruci byli leczeni przez czarnoskórych lekarzy, którzy później powędrowali z nimi na front północnoafrykański i europejski II wojny światowej.
Mimo tak wygórowanych kryteriów Departament Wojny nadal sabotował wszelkimi sposobami tę inicjatywę. Przełom nastąpił dopiero w marcu 1941 roku, gdy Tuskegee odwiedziła pani prezydentowa Eleonora Roosevelt. Pierwsza Dama i wyjątkowa kobieta odbyła półgodzinny lot z jednym z czarnoskórych instruktorów i weteranów lotnictwa cywilnego – C.A. Andersonem. Po tym dowodzie poparcia Białego Domu sprawy znacznie ruszyły do przodu. Jeszcze w tym samym roku powołano do życia 99 Eskadrę Pościgową (99th Pursuit Squadron). Mimo bardzo dobrych wyników szkoleniowych otwarta pozostawała jeszcze kwestia przydziału bojowego eskadry.
Początkowo dowództwo sił powietrznych chciało pozbyć się problemu, przeznaczając oddział do obrony zachodnich wybrzeży Afryki (Liberii), ale ostatecznie wiosną 1943 roku czarnoskórzy piloci trafili na główny kierunek afrykańskiego frontu – do Tunezji. Chrzest bojowy eskadra przeszła 30 maja 1943 roku, atakując jako jednostka 33 Grupy Myśliwskiej włoskie pozycje na wyspie Pantelleria na Morzu Śródziemnym. Naloty na wyspę trwały aż do 11 czerwca i był to pierwszy przypadek w historii, gdy opór nieprzyjaciela został złamany wyłącznie przy użyciu lotnictwa. Za ten wyczyn eskadra została uhonorowana Distinguished Unit Citation – odznaczeniem za wybitne męstwo na polu walki. Po zdobyciu Sycylii czarnoskórzy piloci rozpoczęli swój europejski szlak bojowy na Półwyspie Apenińskim. Między innymi 27 i 28 stycznia 1944 roku 11 myśliwców 99 Eskadry weszło w skład 79 Grupy Myśliwskiej, która broniła pod Anzio pozycji zdobytych przez alianckie wojska. W sumie na łączną liczbę 32 potwierdzonych zestrzeleń samolotów Luftwaffe piloci 99 Eskadry uzyskali najwięcej – 13.
Sukcesy bojowe i odznaczenia nie zmieniły jednak nastawienia białej większości. Rasistowskie traktowanie było na porządku dziennym, nawet piloci macierzystej 33 Grupy Myśliwskiej nie akceptowali w większości czarnoskórych kolegów. W swych wspomnieniach żołnierze 99 Eskadry z goryczą podkreślali, że niejednokrotnie byli lepiej traktowani włoscy czy niemieccy jeńcy niż afroamerykańscy oficerowie, nie mówiąc już o podoficerach i szeregowcach. A co gorsza, nie przekazywano im, jako nowicjuszom, żadnych informacji i wskazówek pomocnych w wykonywaniu misji bojowych.
Na początku 1944 roku do 99 Eskadry dołączyły kolejne oddziały wyszkolone w Tuskegee – eskadry 100, 301 i 302. W czerwcu połączono wszystkie w 332 Grupę Myśliwską (332nd Fighter Group). Na jej czele stanął dotychczasowy dowódca 99 Eskadry, płk Beniamin Oliver Davis Jr., który w 1953 roku został pierwszym czarnoskórym generałem amerykańskich sił powietrznych. Jego ojciec, Beniamin Oliver Davis Sr. był pierwszym czarnoskórym generałem amerykańskich wojsk lądowych (nominację otrzymał w 1940 roku). Z czasem czarną eskadrę zaczęto nazywać „Red Tails” (Czerwone Ogony) lub „Redtail Angels” (Czerwonoogoniaste Anioły) od malowanych na czerwono stateczników pionowych ich thunderboltów i mustangów. Główną bazą 332 Grupy, aż do końca wojny, było lotnisko Ramitelli niedaleko Termoli, a głównym zadaniem – eskortowanie bombowców 15 Armii Powietrznej w czasie rajdów na cele w Europie Południowej i Środkowej. Jednym słowem, przyszło im osłaniać jedne z najniebezpieczniejszych i przynoszących największe straty akcje amerykańskiego lotnictwa bombowego. W ostatnich miesiącach wojny „Red Tails” uczestniczyli także w nalotach nad centralne regiony III Rzeszy.
Szok ardeński
Dzięki programowi lotniczemu z Tuskegee w latach 1941–1946 przeszkolono 992 pilotów wojskowych, 450 walczyło na froncie. W walce zginęło 66 pilotów, a 32 dostało się do niewoli. W sumie wykonali 1378 misji bojowych i 179 akcji eskortowania bombowców. „Red Tails” zestrzelili 112 niemieckich samolotów w walkach powietrznych, 150 zniszczyli na ziemi, a 148 uszkodzili. Na swoim koncie mieli też zniszczenie włoskiego niszczyciela (przemianowanego przez Niemców na okręt torpedowy) i wiele rodzajów innego nieprzyjacielskiego sprzętu. To wyliczenie wymownie pokazuje, jak mylili się rasistowscy oficerowie w wyższym dowództwie, sabotujący przyjmowanie Afroamerykanów do amerykańskich sił powietrznych.
Jednocześnie udowadnia ono, jak silne były rasistowskie uprzedzenia, gdyż również te sukcesy nie przełożyły się na przełom w wojsku. A lotnicy nie byli jedynymi, którzy świadczyli o niesprawiedliwości tych krzywdzących stereotypów. Kiedy afroamerykańscy lotnicy odnosili sukcesy, równie znaczące zwycięstwa zapisywali na swym koncie czarnoskórzy czołgiści z 761 Batalionu Czołgów na francuskiej i holenderskiej ziemi. To oni pierwsi nosili wymowną nazwę Czarne Pantery. Włączeni zostali do słynnej 3 Armii gen. George’a Pattona, który długo miał wątpliwości, czy się na to zgodzić. Zdecydowały w końcu entuzjastyczne raporty, w których podkreślano motywację do walki Czarnych Panter.
Patton przywitał ich w charakterystyczny dla siebie sposób: „Panowie, jesteście pierwszymi czarnymi czołgistami w armii amerykańskiej. Nie zgodziłbym się na przyjęcie was, gdybyście byli do niczego. W mojej armii służą najlepsi. Nie obchodzi mnie wasz kolor skóry – tak długo, jak będziecie zabijać tych szkopskich sukinsynów. Wszyscy na was patrzą i spodziewają się po was wielkich czynów. Wasza rasa liczy na wasz sukces. Nie zawiedźcie ich i, do cholery, nie zawiedźcie mnie”. Nie zawiedli ani generała, ani „swojej rasy”. Podobnie było z żołnierzami bojowej 92 Dywizji Piechoty „Buffalo”, walczącej na froncie włoskim. Ponadto tysiące czarnoskórych żołnierzy służyło na tyłach w jednostkach transportowych i zaopatrzeniowych. Wydawało się, że takiego zaangażowania nie można już ignorować, a jednak do zawieszenia – od razu należy dodać, że na chwilę – segregacji rasowej w US Army przyczynili się Niemcy, a dokładnie ich zaskakująca pancerna ofensywa w Ardenach na koniec 1944 roku.
Kiedy Pantery i Tygrysy wdarły się głęboko w pozycje Amerykanów, okrążając wiele z ich oddziałów, zaczęto rozpaczliwie szukać rezerw, które zatrzymałyby rozpędzonych Niemców. Któryś z dowódców wpadł na „rewolucyjny” pomysł, by białe oddziały wsparli czarni żołnierze. Nawet w tak ekstremalnych warunkach, kiedy dosłownie ważna była każda minuta, przeprowadzono tę akcję bardzo starannie. Z rzeszy ochotników wyselekcjonowano 2 tys. żołnierzy, z których sformowano kilkadziesiąt plutonów. Wysłano je następnie jako odsiecz i w większości odegrały one swoją rolę „straży pożarnej”. Wielu dowódców po zatrzymaniu Niemców słało do sztabu dziękczynne raporty za „czarne posiłki”, ale postanowiono wygasić ten eksperyment, jako – politycznie i społecznie – zbyt niebezpieczny. Dopiero trzy lata po wojnie doszło do zlikwidowania segregacji rasowej w US Army. W maju 1948 roku nastąpiło to w siłach powietrznych – niebagatelna była tu pamięć o wyczynach 33 Grupy Myśliwskiej, a 26 lipca 1948 roku dekretem (Executive Order) nr 9981 prezydent Harry Truman zniósł segregację w całej armii.
Pamiętajcie o Pearl Harbor!
Drugą nacją, która szczególnie musiała się wykazać w walce, by udowodnić oddanie swej amerykańskiej ojczyźnie, byli Amerykanie japońskiego pochodzenia. Niedługo po japońskim ataku na bazę amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl Harbor na Hawajach prezydent Roosevelt wydał rozporządzenie, na mocy którego około 120 tys. nissei i sansei, czyli potomków imigrantów japońskich w drugim lub trzecim pokoleniu, trafiło za druty obozów koncentracyjnych. W większości byli to ludzie całkowicie wychowani i zintegrowani w amerykańskiej kulturze. Nagle i automatycznie zostali uznani za agentów Cesarstwa Japońskiego, choć często nie znali nawet japońskiego języka. Tę odpowiedzialność zbiorową można spokojnie porównać do praktyk stosowanych w Związku Sowieckim wobec tamtejszych mniejszości narodowych. Analogia była jeszcze w jednym: część mężczyzn została wcielona do wojska i walczyła na froncie, kiedy ich rodziny cierpiały represje i wegetowały w obozach.
Mieszkańcy Afryki Zachodniej zmobilizowani do armii brytyjskiej, kwiecień 1944 roku.
Znamienne, że wyżej opisana sytuacja dotyczyła kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych. Władze Hawajów, na które Japończycy skierowali swe potężne uderzenie, nie zdecydowały się na sankcje wobec swych obywateli japońskiego pochodzenia. Po prostu ta diaspora była tak wielka, że jej wyeliminowanie zachwiałoby miejscową gospodarką. Na Hawajach w czerwcu 1942 roku powstał też pierwszy oddział wojskowy złożony z nissei – hawajski prowizoryczny batalion piechoty, przemianowany następnie na 100 Batalion Piechoty i wysłany do bazy w Wisconsin. Szkolenie jego żołnierzy rozpoczęło się od makabrycznego eksperymentu. Kazano im całymi dniami tkwić na drzewach w lesie, a w tym czasie wypuszczano psy tropiące. W ten sposób chciano sprawdzić, czy zwierzęta odróżnią pot „żółtej rasy” od potu czystej krwi Amerykanów, co miało być przydatne do walki w dżungli… Kiedy te rasistowskie eksperymenty okazały się bzdurą, zabrano się do szkolenia rekrutów już według regulaminu.
Tymczasem prezydent Roosevelt i jego decydenci stwierdzili, że jednak masowe zesłanie Amerykanów japońskiego pochodzenia do obozów koncentracyjnych na pustyniach Nevady czy Nowego Meksyku było zbyt pochopne. Wykorzystała to m.in. japońska propaganda, podkreślając nienawiść i rasizm Stanów Zjednoczonych wobec Azjatów. By dać odpór tym niebezpiecznym twierdzeniom, postanowiono utworzyć (nie wiedząc jeszcze o hawajskiej jednostce) oddział nissei, który na froncie udowodniłby swe przywiązanie do amerykańskich wartości. 1 lutego 1943 roku prezydent Roosevelt oficjalnie ogłosił powstanie 442 Pułkowej Grupy Bojowej.
Zarówno 100 Batalion Piechoty, jak i 442 Pułkowa Grupa Bojowa, podobnie jak oddziały złożone z Afroamerykanów, były dowodzone przez białych oficerów, ale ich przeznaczeniem była tylko i wyłącznie walka na pierwszej linii. Pierwszy do boju ruszył 100 Batalion. W sierpniu wylądował w Afryce Północnej, a stąd ruszył na front włoski. Motto oddziału brzmiało: „Pamiętaj o Pearl Harbor!”. Chrzest bojowy „Japończycy” przeszli pod Salerno we wrześniu 1943 roku. Na początku następnego roku wzięli udział w tzw. pierwszej bitwie o Monte Cassino. Nissai bili się tam jak lwy i ponieśli ogromne straty. Pod Monte Cassino oddział ochrzczono mianem Batalionu Purpurowych Serc – od nazwy odznaczenia przyznawanego za odniesienie rany na polu walki. Po zajęciu przez Amerykanów Rzymu w czerwcu 1944 roku 100 Batalion włączono do 442 Pułkowej Grupy Bojowej i po kolejnych ciężkich bojach pod koniec września formacja w całości znalazła się na południu Francji i ruszyła do walki w Wogezach. W górach tych wzięła m.in. udział w akcji rozerwania kotła, w którym Niemcy zamknęli Teksańczyków z 1 Batalionu 141 Dywizji Piechoty. W straceńczym szturmie, podczas którego zdumieni niemieccy strzelcy górscy słyszeli okrzyk „Banzai!”, „Japończycy” za cenę 800 poległych wyciągnęli z matni 211 „kowboi”.
Wiosną 1945 roku 442 Pułkową Grupę Bojową podzielono na mniejsze oddziały. Część wysłano z powrotem do Włoch, by pomogły rozprawić się z broniącymi się jeszcze tam Niemcami, a część nadal walczyła na drugim froncie. Niektórzy nissai zakończyli szlak bojowy dopiero nad Dunajem. Nagradzani awansami i odznaczani za wzorową służbę, wracali najczęściej do ponurej rzeczywistości, w której tkwiła ich rodzina zwolniona w międzyczasie z obozu. Niejednokrotnie byli zmuszeni zaczynać wszystko od nowa, jeśli pozwalało im na to najczęściej wrogo nastawione otoczenie. Taką sytuację w przejmujący sposób ukazuje tzw. współczesny western „Czarny dzień w Black Rock” z 1955 roku. Oto weteran walk na froncie włoskim, John Macreedy (Spencer Tracy) przyjeżdża do tytułowego miasteczka, w którym mieszkał stary Japończyk Komoko. Pragnie mu wręczyć odznaczenie za odwagę, które pośmiertnie nadano jego synowi. Okazuje się jednak, że Komoko został zamordowany przez gang rasistów, a sam jednoręki Macreedy musi stanąć przeciwko nim do walki. Nie był to, niestety, tylko westernowy scenariusz…
Mozaika kolonialna
Niesprawiedliwe byłoby stwierdzenie, że problem rasizmu w obozie aliantów dotyczył tylko i wyłącznie armii amerykańskiej. Zarówno w I, jak i II wojnie światowej walczyły z sobą europejskie mocarstwa kolonialne, które bez ogródek wykorzystywały w swych zmaganiach podległą im w koloniach ludność. Za trójkolorowy sztandar i Union Jack ginęli żołnierze rekrutowani na odleglejszych antypodach świata – od piasków Sahary po dżunglę południowej Azji i góry Nowej Zelandii. W mniejszym stopniu, ale także państwa centralne, a następnie osi miały swe kolonialne oddziały.
Groby Gurkhów z 43 Hinduskiej Brygady Zmotoryzowanej, poległych nad rzeką Gaianą w trakcie bitwy o Bolonię w kwietniu 1945 roku. Zwracają uwagę wymalowane na nagrobkach skrzyżowane kukri – noże bojowe Gurkhów.
Dziś niezbyt się pamięta, że w wielkich ofensywach i bitwach obu konfliktów światowych w Europie ginęło dziesiątki tysięcy „kolorowych” żołnierzy, a poległych wciąż zastępowali nowi, dowożeni okrętami: synowie Maghrebu, Somalijczycy, Nigeryjczycy, drobni, ale wytrzymali jak stal żołnierze z Annamu Tonkinu i Kochinchiny, Hindusi z kolonialnej perły w brytyjskiej kolonii – Indii, Maorysi z Nowej Zelandii i wreszcie najwaleczniejsi z walecznych – Gurkhowie. Wszyscy walczyli i ginęli często w imię obcych im ideałów, interesów i ludzi. Byli niezbędnym i cennym, ale tylko mięsem armatnim. Kiedy ich biali przywódcy zasiadali do stołów negocjacyjnych, szybko dawano im odczuć, że nie są już potrzebni. „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść” było jednym z fundamentalnych haseł wieszczących pokój na Starym Kontynencie.
Nawet wspomniani wyżej Gurkhowie, którzy mieli i mają nadal w armii brytyjskiej szczególny status dzięki swemu heroizmowi i odwadze, nie stanowili dla Brytyjczyków równorzędnych partnerów. Wystarczy prześledzić sposób, w jaki rekrutowano tych górali z Nepalu do armii brytyjskiej. Ppłk J.P. Cross, który w czasie wojny dowodził oddziałem Gurkhów, a następnie był oficerem rekrutacyjnym, wspomina charakterystyczny wypadek: „W 1941 roku pewien mężczyzna usiłował pożyczyć sobie pióro oficera rekrutacyjnego, wyjmując je z kieszeni właściciela bez jego wiedzy. Wykorzystując jego naiwność, powiedziano mu, że jeśli chce kupić pióro, musi wstąpić do wojska. Tak też uczynił i kupił sobie pióro zaraz po pierwszej wypłacie żołdu”. Niestety, ppłk Cross nie napisał, co stało się z tym niedoszłym złodziejem pióra. Gdzie trafił na wojnę: do birmańskiej dżungli, by walczyć z Japończykami, a może na front włoski, gdzie przyszło mu stoczyć krwawy bój pod Monte Cassino? Czy przeżył?
Brytyjczycy, rekrutując Gurków do wojska, obiecywali bahaduri, czyli zwyczajową nagrodę za odwagę, mógł to być medal za męstwo lub awans. Za te „wstążki” nepalscy górale byli zdolni do czynów heroicznych najwyższej próby. Brak bahaduri oznaczał dla nich wotum nieufności. Wielu Gurkhów doświadczyło tego ogromnego dla nich rozczarowania, gdyż Brytyjczycy najzwyczajniej w świecie nie tłumaczyli im, że pula awansów czy odznaczeń, nawet przy wielkim natężeniu bohaterskich czynów, jest zawsze z góry określona i ograniczona administracyjnie, i tylko wybrańcy spośród nich mogli się cieszyć nagrodą, a co za tym idzie – dozgonnym szacunkiem rodzinnej wsi. Jeśli oczywiście tej chwili dożyli. Nie dziwi więc, że Brytyjczycy, podtrzymując w góralach nadzieję, mieli w nich tak znakomitych żołnierzy, którzy gotowi byli za brytyjską koronę pójść w ogień.
Nasuwa się tu analogia do żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, dla których bahaduri stanowiła perspektywa powrotu do wolnej ojczyzny. Polacy bili się jak lwy w bitwie o Anglię, w Tobruku, na froncie włoskim i drugim froncie w Europie Zachodniej. Ostatecznie jednak przez mocarstwowe interesy swych sojuszników nic prawie nie zyskali. Stali się jeszcze jedną nacją, podobną do tych kolonialnych, którym się mówi „dziękuję” albo i nie po wykonanym zadaniu. Po bitwie pod Monte Cassino gen. Mark Wayne Clark, dowódca amerykańskiej 5 Armii, samowolnie postanowił zająć Rzym. Przez to zaprzepaścił strategiczny efekt całej batalii o masyw Monte Cassino, wypuszczając z kotła niemiecką 10 Armię, która szybko pozbierała się do dalszej walki. Ale to nie było dla generała zbyt istotne. Najważniejsze, że gazety w Stanach i w Europie okrzyknęły go zdobywcą Wiecznego Miasta. Nawiasem mówiąc, to 100 Batalion nissei był tym oddziałem, który pierwszy uchwycił rogatki Rzymu, ale Japończycy zostali odesłani na tyły jako niepasujący medialnie i propagandowo do triumfalnej defilady, którą Clark organizował na 5 czerwca 1944 roku.
Polacy i Gurkhowie przekraczają rzekę Idice w czasie bitwy o Bolonię w kwietniu 1944 roku. Zarówno jedni, jak i drudzy mieli opinię świetnych żołnierzy.
Nie pasowali mu również na niej Polacy. Do historii przeszła jego odpowiedź na propozycję zaproszenia żołnierzy gen. Andersa na paradę: „Żadnych Polaków, Greków i strażaków nie potrzebujemy”. O Polaków był zazdrosny za ich niedawną sławę, którą się okryli po zajęciu ruin klasztoru na Monte Cassino. Do końca nie wiadomo, czym Clarkowi zawinili Grecy – być może chodziło mu o cypryjskich mulników, bez których poświęcenia i mułów alianccy żołnierze walczący w górach pozbawieni byliby prawie zupełnie zaopatrzenia w amunicję, wodę i żywność. Tak, korpus wygnańców o smutnych twarzach i zarośnięci mulnicy niezbyt pasowali do komiksowego świata gen. Clarka.
Wróćmy na koniec do Gurkhów. Jedno uderza we wspomnieniach tych, którzy mimo swego bohaterstwa nie otrzymali bahaduri. Długo nie mogło się im pomieścić w głowie, że Brytyjczycy mogliby być wobec nich tak niesprawiedliwi. Jeden z nich, Bilbahadur Thapa, bohater z frontu włoskiego, który swym męstwem zadziwił niemieckich spadochroniarzy, tak kończy swą opowieść: „Kiedy odchodziłem [z wojska – PK], powiedziano mi, że dostanę pięć czy sześć medali, ale nie dostałem ani jednego. Po ciężkiej służbie i wielu dukha [kłopotach – PK] wróciłem do domu 13 czerwca 1946 roku”. Typowe zakończenie służby dzielnego żołnierza z kolonii.
Bibliografia
J.P. Cross, Buddhiman Gurung, Gurkhowie na wojnie, przeł. Anna Żukowska-Maziarska, Warszawa 2004
Piotr Korczyński, Dawno temu na Dzikim Zachodzie, Warszawa 2018
Fred Majdalany, Cassino: Portrait of a Battle London 1957
Renne Masson, Nieznany żołnierz, przeł. Tadeusz Ewert, Warszawa 1969
Quentin Tarantino. Rozmowy, przeł. Mariusz Berowski, Warszawa 2018
autor zdjęć: NAC
komentarze