Dwa lata przygotowań, sztuczne porty i drobiazgowo opracowane plany, które później trzeba było... wyrzucić do kosza – o kulisach lądowania aliantów w Normandii pisze ppłk Andrzej Łydka z Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych, znawca i miłośnik historii wojskowości, publicysta portalu polska-zbrojna.pl.
Obchody mijającej 70. rocznicy lądowania w Normandii były adekwatne do znaczenia tego wydarzenia. Drugi front był wyczekiwany przez Armię Czerwoną, od 22 czerwca 1941 roku zaciekle walczącą z wojskami koalicji państw Osi. Co prawda, im dalej od tamtej wojny, tym częściej obserwujemy zmianę spojrzenia zarówno na nią, jak i na wydarzenia z nią związane. Szczególną rolę odgrywają historycy opracowujący udostępniane dopiero teraz dokumenty archiwalne. Prowadzi to do przewartościowań obowiązujących dotychczas poglądów i dogmatów. Ujawniane są nieznane fakty i przyczyny klęsk lub zwycięstw. Reinterpretowane są wydarzenia i postawy. Jest to normalne, ponieważ historia nie jest nauką martwą i nie ma nic złego w tym, że przywraca się pamięć i honor ludziom oraz oddziałom, niesłusznie tego pozbawionym. Biorą w tym udział zarówno naukowcy, zwłaszcza historycy wojskowości, jak i ludzie mediów oraz sztuki, w tym sztuki filmowej.
Jednym z tematów, który z reguły nie był poruszany przy omawianiu i pokazywaniu lądowania w Normandii, jest zabezpieczenie logistyczne tego przedsięwzięcia. We wspomnieniach znakomitej większości równie znakomitych dowódców ten problem w zasadzie nie istniał, chociaż prawie wszyscy musieli podczas prowadzenia działań osobiście problemy logistyczne rozwiązywać. Jak wspomniałem, otwarcie drugiego frontu było wyczekiwane przez stronę radziecką już od początku jej zmagań z, nazwijmy to, wojskami III Rzeszy i jej satelitów. Jednak dla aliantów operacja ta była operacją zamorską, w której każdy litr paliwa i każdy pocisk musiał zostać przetransportowany drogą morską ze Stanów Zjednoczonych do Wielkiej Brytanii (lub wyprodukowany w Wielkiej Brytanii), a następnie na plaże Normandii. Powodzenie operacji zależało od możliwości wyładowania na plażach w jak najkrótszym czasie jak największej liczby wojska oraz sprzętu i środków zaopatrzenia (amunicja, paliwo, żywność).
Ze względów operacyjnych dwa najbliższe wielkie porty Hawr i Cherbourg pozostawiono poza pasem natarcia. Skoro sprzymierzeni nie byli w stanie zdobyć portu, musieli przywieźć go ze sobą. Tak skonstruowano w Anglii dwa sztuczne porty (Mulberry i Gooseberry) w celu zainstalowania ich na plażach.
Zgromadzenie wymaganej liczby ludzi, sprzętu i zapasów zajęło sprzymierzonym dwa lata. Tyle samo trwało opracowanie szczegółowego planu zabezpieczenia logistycznego na pierwsze 90 dni inwazji. Wymieniono w nim dokładnie, ilu żołnierzy, gdzie, kiedy i w jakiej kolejności zostanie przemieszczonych na ląd. Opracowano procedury przygotowania i kierowania wyładunkiem na plażach. Wyznaczono miejsca na składy zaopatrzenia. Wprowadzono sztywną hierarchię dostaw oraz drobiazgowe procedury magazynowania, zamawiania, ładowania, wysyłania i dystrybucji praktycznie każdego artykułu. Wszystko po to, aby w odpowiednim czasie wyładować setki najróżniejszych rodzajów zaopatrzenia oraz sprzętu wojskowego.
W ciągu kilku godzin od rozpoczęcia inwazji cały szczegółowy harmonogram wyładunku na plażach został pokrzyżowany przez duży przybój oraz silny opór obrońców. Zbyt szczegółowy plan okazał się zbyt mało elastyczny, nie uwzględniał tarć i opóźnień, jakie występująca podczas każdej operacji bojowej. Powodzenie operacji i utrzymanie dostaw osiągnięto dzięki decyzji podjętej drugiego dnia inwazji, a polegającej na wyrzuceniu planów do koszy i rozładunku statków bez planów, czyli jak leci. Sytuację uratowała determinacja połączona z improwizacją.
Odczuła to również 1 Dywizja Pancerna gen. Maczka. Otrzymała ona plan przemieszczenia, który regulował w najdrobniejszych szczegółach ruch dywizji z Aldershot do obozów przejściowych, z obozów do portów, z portów na statki, ze statków na barki, z barek na plażę. Plan był w formie tabeli. Tabela miała sto rubryk wzdłuż i dwieście w poprzek. Rubryki były pojedyncze i podwójne. Czerwone, zielone, brązowe i czarne. Przewidywały i regulowały absolutnie wszystko: kto, kiedy, gdzie, z kim, jak itd. Jako pierwsza była przemieszczana „advanced party” pod dowództwem płk. Franciszka Skibińskiego. Potem poszczególne pułki i bataliony. Jako ostatni przemieszczał się „oddział zbierający”, który miał zebrać zabłąkanych i spóźnialskich żołnierzy, zdać teren obozowiska i dołączyć do sił głównych na terenie Francji. Płk Skibiński zapamiętał podziw, jaki ten plan wzbudził wśród sztabu dywizji. „To ci organizacja, daleko nam do Anglików!”. Po dopłynięciu „advanced party” do wybrzeża i przeładowaniu na barki desantowe płk Skibiński z dumą na twarzy, wzruszeniem w sercu i monoklem w oku (już jako oficer ułanów jazłowieckich był niepoprawnym fasoniarzem) przymierzył się do postawienia stopy na francuskiej ziemi jako pierwszy Polak powracający zbrojnie do Europy, gdy zza najbliższego samochodu stojącego na plaży wychylił się dowódca „oddziału zbierającego”, uprzejmie zasalutował i spytał o rozkazy dla grupy, która już od kilku godzin czeka na resztę sił głównych (pułk pancerny oraz pułk artylerii również czekały).
Ostatnie obchody D-Day wzbogaciły wiedzę przeciętnego Europejczyka o tym, co oficjalnie stwierdzono i nagłośniono przez media, że żołnierze alianccy walczyli nie z wojskami III Rzeszy, lecz z „ofiarami nazizmu”. Przyznam się, że za bardzo nie wiem, jak te „ofiary nazizmu” liczyć i odróżniać. Czy szukać ich w dywizjach Wielkoniemieckiego Wehrmachtu czy też w pułkach SS (trzech w 1939 roku) oraz 38 dywizjach SS pod koniec wojny? Sądzę, że problemem może być znalezienie i zidentyfikowanie „ofiar nazizmu”, zwłaszcza po obejrzeniu filmu z epizodem z historii III Rzeszy, w którym Joseph Goebbels na wiecu 18 lutego 1943 roku pyta zgromadzonych w berlińskim Pałacu Sportu kilku czy kilkunastu tysięcy Niemców: „Wollt ihr den totalen Krieg? Wollt ihr ihn, wenn nötig, totaler und radikaler, als wir ihn uns heute überhaupt erst vorstellen können?” („Czy chcecie wojny totalnej? Czy chcecie jej, jeśli to konieczne, totalnej i radykalnej bardziej niż cokolwiek możemy sobie obecnie wyobrazić?”). I słyszy odpowiedź wydartą z tysięcy gardeł: „Jaaa!!!”.
Nawiasem mówiąc, jeśli weźmiemy pod uwagę całą II wojnę światową, to lądowanie w Normandii było początkiem utworzenia drugiego „drugiego frontu”. Chronologicznie, pierwszy w II wojnie światowej „drugi front”, wyczekiwany przez zmagających się z wrogiem sojuszników (III Rzesza i Słowacja), został utworzony wzdłuż wschodniej granicy II RP o świcie 17 września 1939 roku, co już wtedy pozwoliło wykazać, że wojny na dwa fronty wygrać się nie da.
komentarze