Skrępowane nadgarstki polskiego oficera, zastygłe w przedśmiertnym skurczu, to wciąż jeden z widoków, przez które Katyń pozostaje zdarzeniem nie do opisania. Tę zbrodnię trzeba wciąż dokumentować, należy o niej pisać. Ale tej zbrodni opisać się nie da. Dziś mija 76 lat od pierwszej egzekucji polskich oficerów.
„Panie generale, a gdzie reszta?” – zapytaliśmy generała Andersa, gdy stanął przed nami w Griazowcu podparty o laskę, wychudzony i zapowiedział, że znów tworzymy armię. My, grupa schorowanych nędzarzy, ocaleńców, którzy często resztką sił przywlekli się gdzieś z dalekich zakątków zesłania, znów mamy być polskim wojskiem. To było jak wybawienie. Ale wciąż nie mogliśmy doliczyć się tysięcy kolegów. Gdzie są nasi generałowie, oficerowie? Obiecał, że ich znajdziemy. Ale jak było ich szukać, gdzie…? – opowiadał mi rok przed śmiercią ks. Zdzisław Peszkowski, rotmistrz 1 Pułku Ułanów Krechowieckich, późniejszy kapelan Rodzin Katyńskich. Jeniec ostatniego transportu z Kozielska. Jedynego transportu, który nie dojechał do Katynia.
***
Metodologia to ważna rzecz. A u enkawudzisty to rzecz wręcz podstawowa, to rzecz pierwszorzędna. Każdy prawdziwy enkawudzista, stojący na drodze awansu, wiedział, że praktyka czyni mistrza. Cudzych synów, mężów, ojców było w bród. Co tam cudzych, własnymi też nie gardzono. Można się było doskonalić do woli. Polscy jeńcy skonfrontowani zostali z prymitywnym, acz modelowym sposobem uśmiercania, zorientowanym na skuteczność i zminimalizowanie „ryzyka powikłań”. Albo inaczej: wykształcona polska kadra oficerska, ludzie wielkiego moralnego formatu, wbrew własnej woli zstąpili do piekieł.
***
Najpierw byli przygotowywani, rozpuszczano wykluczające się plotki o ich dalszym losie. Szykowali się więc do podróży, która miała przybliżać ich do wolności i powrotu do kraju. Później rutynowa, kolejna już rewizja, kolejna grabież mienia. I samochody z oknami zachlapanymi wapnem, wiozące ich do miejsca stracenia. Budzący grozę „czornyj woron” kursował wielokrotnie. Zachowały się jeszcze pisane do ostatniej chwili notatki niektórych Polaków, ostatnie słowa kreślone w kolejce… do piwnicy. Czekali w wąskim korytarzu, wyczytywani kolejno wchodzili do wygłuszonej celi. Imię, nazwisko, imię ojca… jeszcze do końca nie zdołał wybrzmieć ich głos i człowiek cień odrywał się od ściany, chwytał mocnym uściskiem pod ramiona, drugi przykładał lufę do głowy. Ktoś, chyba amerykański jeniec, oglądając doły śmierci w czasie pierwszej ekshumacji zauważył, że byli to ludzie zaskoczeni śmiercią. Osławiona metoda katyńska. Kula wychodzi ustami. Podobno ofiara wtedy mniej krwawi. I następny nie przerazi się widokiem kałuży krwi i nie skomplikuje „procesu”. Ale polscy oficerowie nie szli jak owce na rzeź. Podejmowali próby walki, ucieczki. Tym wiązano ręce i zarzucano płaszcz na głowę. Krótka szamotanina. Kilku zakłuto bagnetami. Tak wyglądały ich ostatnie chwile. I choć wyćwiczono nas w wyobrażaniu sobie niewyobrażalnego i znoszeniu spraw „nie do zniesienia”, to jednak próba towarzyszenia im myślą w tych ostatnich chwilach, staje się wysiłkiem ponad miarę. Później szybka wywózka ciał do wykopanych dołów i powrót. Transport zapewniała jedna ciężarówka. Leśna droga w uroczysku katyńskim Kozie Góry jest wąska, nie ma miejsca na dwa samochody. Po wszystkim kat zrzucał długi, skórzany fartuch, rękawice, czapkę i buty z cholewami. Ocierał twarz. Dostawał butelkę wódki. Taka wojna.
***
Zachowano wspomnienie dwóch ojców, którzy nie chcieli rozstać się z synami i prosili konwojentów, by w transporcie jechali obaj. Ewentualnie, by to syn jechał pierwszy. By pierwszy stał się człowiekiem wolnym. „Spokojnie. Dojedzie. Ty dojedziesz i on dojedzie”. I ten piekielny rechot unoszący się nad ich trwogą.
***
A później kwiecień 1943 roku. Fałszywe nuty niemieckiej jeremiady obwieszczające światu wstrząsające znalezisko. W filmie propagandowym z Katynia Polaków poddano dodatkowej udręce, gdy z rzekomym oburzeniem prezentowano równe rzędy ekshumowanych ciał. Wśród nich, przy dramatycznej muzyce, zbliżenie ujęcia szczątków generała Smorawińskiego. Niech się Polacy dobrze przyjrzą swemu generałowi. Udramatyzowanego głosu spikera słuchał naród pozbawiony nawet tego przywileju, by elita jego armii zginęła w walce, by poległa w boju, by ich godnie pogrzebać, opłakać. Józef Mackiewicz i Ferdynand Goetel, zabrani przez Niemców do Katynia, stoją przy rozkopanych grobach i są świadkami dwóch zbrodni. Patrzą na ciała pomordowanych, ubłocone polskie mundury, orzełki, rogatywki… Muszą patrzeć też na jednoczesną profanację tej śmierci. Jej poniżenie. Wykorzystanie jako elementu wojny propagandowej między mocarstwami, które rzuciły się sobie do gardeł. Obaj zresztą zapłacą później cenę za swą obecność nad grobami. Ile ofiar po wojnie pochłonie jeszcze ta „bolszaja oszybka”, jak określił Katyń „wielki językoznawca” w rozmowie z generałem Sikorskim?
***
Jest jeszcze majestat Katynia. Coś, co pojawiło się wbrew intencjom sprawców. Doły śmierci wypełnione szczątkami naszych żołnierzy, których próbowano pozbawić godności, na których później stawiano szalety, są dostojne. Scaleni przenikającą ich materią wzajemnego przemijania, wrośnięci w gliniastą ziemię obcego grobu. Połączeni na zawsze „bracia” – jak nazywał ich wspomniany ks. Peszkowski – pod warstwą ziemi stają się jednak jakimś rewersem nas, tu po tej stronie, też można rzec scalonych przez lata stosunkiem do Katynia. Moja mama – to osobiste wspomnienie – zapamiętała kwiecień 1943 roku z perspektywy dziecka, obserwującego rozpacz swego ojca. Dziadek wrócił tego dnia jak zwykle z pracy (w Łyszczycach pod Brześciem), ale – co było niezwykłe – minął swe dzieci wzrokiem nieobecnym, obcym. I długo stał w milczeniu. Jak ugodzony do głębi człowiek. A przecież wojna trwała już trzeci rok. Trzy lata smutku i przygnębienia. Jednak mój dziadek został ugodzony właśnie wtedy – w kwietniu 1943 roku. Do śmierci żył tą sprawą. W ilu domach dorastały kolejne pokolenia „ugodzonych”? Z ilu rodzin, ten „naród” wyśmiewany często jako nieistniejący, archaiczny byt, powstaje nagle jako coś dotkliwie cielesnego, odczuwającego wciąż tę żywą ranę wyszarpaną z narodowej dumy?
***
Kwiecień 2006 roku, skromne mieszkanko ks. Peszkowskiego (1918 – 2007) z widokiem na katedrę św. Jana. Sędziwy, ale żywotny kapłan sadza nas przy stole i mówi: „Napiszcie o księżach w Kozielsku. Napiszcie o kazaniu księdza Czesława Wojtyniaka, wygłoszonym w tajemnicy. To kazanie postawiło nas na nogi – krótki komentarz do Ewangelii, kiedy Jezus wskrzesił córkę Jaira, mówiąc jej »Talita kum« – »Dziewczynko wstań!«. Ksiądz pułkownik powiedział nam wtedy, że tą dziewczynką jest Polska – »Ona nie umarła. Ona śpi«. Przez długie dni niewoli słowa tego kapłana były dla nas największą pociechą. W wojsku był obyczaj wspólnej modlitwy wieczornej. Tutaj zwykle o godzinie dziewiątej, słychać było rozkaz: »Rozpoczynamy trzyminutową ciszę«. Tę ciszę szanowali wszyscy, wierzący i niewierzący, katolicy i Żydzi. Wiedzieliśmy, że w »wielkim Kozielsku« kapłani odprawiają wtedy potajemnie mszę świętą. Naszych księży, wywieziono w noc wigilijną. Zniknęli bez śladu. Poczuliśmy się straszliwie osieroceni. Wspominam księdza Jana Ziółkowskiego, którego złapano jak odprawiał potajemną mszę, zamknięto go w »tiurmie« na wiele dni. I kiedy wywożono w Wigilię księży – o nim zapomniano. Zdołał przygotować na śmierć rozstrzelanych później oficerów. Sam także został zamordowany razem z nimi – jego ekshumowane ciało nosiło ślady bestialskiej masakry.”
Rotmistrz Peszkowski przeszedł szlak bojowy z Armią Andersa. Niestrudzony w walce o zachowanie pamięci katyńskiego mordu i wskazanie sprawców. Brał udział w ekshumacji w 1991 roku, klękał przy każdej wydobytej czaszce.
***
Katyń – i znów martyrologia. Ile można? Przypominanie kolejny raz tej bolesnej historii staje się dla niektórych irytujące jak odgłos styropianu pocierającego szybę. Nieustający pochód cieni, proporce klęsk. Ile można? Można. Bez końca. Bo tej „Reszty” wciąż brakuje. Tej „Reszty” wciąż nie możemy się doliczyć.
Pożegnanie Kilka lat temu pojawił się postulat, by najważniejsze dla Polaków wartości, zdefiniowane przez Wojsko Polskie i noszone przez nie na sztandarach: „Bóg, Honor, Ojczyzna”, wpisać jako stałą dewizę naszego państwa, obok flagi i godła. Autorem tego pomysłu był zmarły 1 kwietnia tego roku poseł PiS Artur Górski (46 lat). Człowiek rozmiłowany w Polsce, oddany jej sprawom. Często nierozumiany. Jego wyraziste poglądy spotykały się wielokroć z drwiną i odrzuceniem – wiem, że nie pielęgnował żalu ani urazy. Heroiczna postawa Artura w obliczu śmiertelnej choroby budziła podziw i szacunek. Zapamiętam go jako serdecznego, prawego i wyjątkowego człowieka. Rozglądam się, ale nikogo podobnego nie znajduję. Pusto. Odpoczywaj w pokoju… |
komentarze