Jego głównym zadaniem jest wsparcie operatorów w walce. JTAC zarządza przestrzenią powietrzną w czasie misji i wskazuje pilotom cele do neutralizacji. – To odpowiedzialna i trudna robota. Wszystko dzieje się bardzo szybko, choćby ze względu na prędkość statków powietrznych – mówi „Beniu”, JTAC z GROM-u. Jednostka obchodzi w tym roku 30-lecie.
W Wojsku Polskim wysunięci nawigatorzy naprowadzania lotnictwa, czy jak częściej mówimy JTAC-y (ang. joint terminal attack controller) funkcjonują od kilkunastu lat. Podobno na stworzenie tej specjalności wojskowej w naszej armii wpłynęli sojusznicy. Czy to prawda?
„Beniu”, oficer Jednostki Wojskowej GROM: To nie tyle był odgórny nakaz sojuszników, co potrzeba użycia lotnictwa wynikająca z trwających wówczas działań. Konflikty w Iraku, a potem w Afganistanie pokazały, że w czasie walki niezbędny jest żołnierz, który działając na korzyść pododdziałów lądowych, wezwie wsparcie z powietrza. W armii amerykańskiej było to o tyle istotne, że nieco innymi procedurami posługiwali się piloci marines, innymi z sił powietrznych, a jeszcze innymi z lotnictwa wojsk lądowych czy też sił specjalnych. Zadania dla wysuniętego nawigatora naprowadzania lotnictwa mocno zmieniały się przez lata i ostatecznie przyjęto nazwę joint terminal attack controller (JTAC) oznaczającą osobę, która zawiaduje ogniem połączonym.
I nie ma co ukrywać, Polska skorzystała w tej kwestii z doświadczeń sojuszników. To Amerykanie szkolili nam pierwszych JTAC-ów, do momentu, gdy w Wojsku Polskim wprowadzono „Program JTAC” i zaczęto szkolić żołnierzy w tej dziedzinie w kraju.
Żołnierze jednostki GROM też uczyli się od Amerykanów?
Oczywiście. Pierwsi wyszkoleni i certyfikowani przez NATO JTAC-y w GROM-ie byli już kilkanaście lat temu. Nasi żołnierze kierowani byli na kursy prowadzone przez Amerykanów w natowskich ośrodkach szkoleniowych w Niemczech. Ja takie szkolenie skończyłem w Ramstein w 2011 roku, czyli zaraz po rozpoczęciu służby w jednostce.
Czym zajmuje się JTAC?
To żołnierz, który potrafi wezwać śmigłowce szturmowe do ataku, naprowadzić na cel artylerię wojsk lądowych, samoloty sił powietrznych, bezzałogowce uderzeniowe czy rozpoznawcze. Jak dyrygent orkiestrą potrafi zarządzać wszystkimi statkami, które poruszają się w przestrzeni powietrznej. Wykorzystać ich siłę, by wspomóc w walce swoje pododdziały i zapewnić im bezpieczeństwo. Zanim jednak żołnierze ruszą do walki JTAC musi zaplanować udział samolotów, śmigłowców, przerzut drogą powietrzną sił do zadań.
W rękach JTAC-a jest zatem gigantyczna siła ognia?
Oj, tak! Śmiejemy się czasami, że gdyby to JTAC-y prowadzili wojny, to po serii zrzuconych bomb, kończyłyby się one w 10 minut.
Ale to wiąże się z ogromną odpowiedzialnością…
To prawda. Odpowiadam za bezpieczeństwo swoich kolegów, którzy prowadzą operację, ale także muszę zapewnić bezpieczeństwo tym, którzy w przestrzeni powietrznej się dla nas pojawiają. JTAC prowadzi również tzw. dekonfliktację statków powietrznych. To oznacza, że musi umiejętnie „poukładać” śmigłowce, samoloty i drony czy ogień artylerii, tak by nie doszło do zderzenia. Każdy typ statku powietrznego porusza się z inną prędkością, ma inne możliwości, inną siłę oddziaływania, może także poruszać się na różnych wysokościach. To trochę taki podniebny tetris, tylko na decyzję ma się zaledwie kilka sekund. To wynika z prędkości np. samolotów odrzutowych.
No, ale to nie wszystko. Ja wskazuję cele, muszę być więc absolutnie pewien, że pilot zidentyfikował je, zanim rozpocznie swój atak statek powietrzny.
Pewien czy w pobliżu nie ma cywilów?
Właśnie! Nasi przeciwnicy zdają sobie z tego sprawę, dlatego bardzo często chowali się pomiędzy cywilami. W takim przypadku nikt nie zdecyduje się na bombardowanie. Musisz wiedzieć jednak, że JTAC nie wydaje rozkazu do odpalenia rakiety czy zrzucenia bomby. Jestem – tylko albo aż – doradcą dowódcy, który prowadzi daną operację. Mogę mu jedynie rekomendować otwarcie ognia. I tak naprawdę cała odpowiedzialność spoczywa na dowódcy w rejonie operacji.
Czyli podczas operacji JTAC jest blisko operatorów.
Musi mieć oko na to, co się dzieje. Wiedzieć, gdzie jest przeciwnik i umiejętnie kierować statkami powietrznymi. JTAC w wojskach specjalnych to także taki gość, który wyznacza lądowiska dla śmigłowców transportowych, a potem pomaga „posadzić” je na ziemi.
Nie za dużo tych zadań jak dla jednego człowieka?
To jeszcze nie wszystko… Cały czas posługujemy się dwoma radiostacjami. W jednym uchu mam słuchawkę i mówię do dowódcy lądowego prowadzącego operację po polsku, w drugim mam słuchawkę i słyszę komunikaty po angielsku – bo mam równocześnie łączność z pilotami. A do tego trzeba czasami kryć się, bo ktoś do ciebie strzela albo jest głośno, bo właśnie zrzuciliśmy bombę.
JTAC zna więc perfekcyjnie język angielski i ma wyjątkową podzielność uwagi. Jakie jeszcze cechy musi mieć żołnierz, by nadawać się do tej profesji?
Przede wszystkim musi mieć wyobraźnię przestrzenną, poruszać się w kilku wymiarach jednocześnie. To robota dla opanowanych ludzi, bo tu stres jest zawsze. No i musi to być ktoś, kto się interesuje lotnictwem i lubi się uczyć. To trudna i odpowiedzialna służba. Może dlatego JTAC-ów jest w Wojsku Polskim mniej niż pilotów F-16.
Uczestniczysz w działaniach bojowych. Czy to znaczy, że jesteś również operatorem?
Nie, choć w wojskach specjalnych praktykuje się, by JTAC-ami zostawali operatorzy w zespołach bojowych, jak i to, aby byli to żołnierze spoza szturmu. W jednostce GROM kilka lat temu postawiliśmy właśnie na tę drugą opcję. Wszyscy JTAC-y zostali wyjęci z zespołów bojowych, są w oddzielnej strukturze.
Dlaczego?
Oczywiście, każdy wariant ma swoje plusy i minusy, ale z naszych doświadczeń i wiedzy przekazywanej przez sojuszników wynika, że „dżejtakowanie” to robota na cały etat. Wymagania wobec takiego żołnierza są ogromne: począwszy od szkolenia, poprzez podtrzymywanie uprawnień i wykonywanie zadań w warunkach bojowych. Nie chcemy zmuszać żołnierzy do wybierania, czy chcą się szkolić jako JTAC-y z naprowadzania, czy jechać na trening strzelecki ze swoją sekcją szturmową. Bo koniec końców okazuje się, że wtedy ani nie strzela się tak dobrze jak pozostali operatorzy, ani nie jest się tak dobrym w naprowadzaniu, jakbyśmy tego chcieli. Jesteśmy jedyną jednostką w polskich wojskach specjalnych, która przyjęła zasadę, że JTAC to „full-time job”. W 2010 roku powstała w jednostce grupa naprowadzania ogniowego. I po 10 latach widzimy, że to działa. Żaden JTAC nie stracił przez ten czas uprawnień, a podczas międzynarodowych ćwiczeń nieraz udowodniliśmy, że w tej profesji prezentujemy najwyższy poziom.
Jako JTAC służyłeś na kilku misjach. Naprowadzałeś samoloty i śmigłowce dla polskich żołnierzy, ale współpracowałeś także z Amerykanami. Czy możesz opowiedzieć o jednej z takich operacji?
Na czterech misjach służyłem jako JTAC, więc tych historii jest wiele. Ale szczególnie w pamięci utkwiła mi operacja z 2012 roku. Naszym zadaniem było zatrzymanie lokalnego przywódcy talibów i zlikwidowanie składu materiałów wybuchowych. Z informacji wywiadowczych wynikało, że będziemy musieli zrealizować tę misję w ciągu dnia. To nigdy nie jest komfortowa sytuacja dla nas, bo pod osłoną nocy możemy zaskoczyć przeciwnika i zyskać przewagę. Na miejsce działań dolecieliśmy na pokładzie śmigłowców Mi-17. Wkrótce po lądowaniu, gdy weszliśmy do wioski, zostaliśmy ostrzelani. Jeden z żołnierzy został ranny w ramię, trzeba więc było wezwać śmigłowiec Medevac. Sytuacja się mocno skomplikowała, ostrzał nie ustawał. To było zadanie dla JTAC-a. Musiałem wyznaczyć miejsce dla śmigłowca ratowniczego, a także zapewnić wsparcie z powietrza. Podaliśmy przez radio komunikat „troops in contact”. Na nasze wezwanie przyleciały dwa amerykańskie samoloty uderzeniowe A-10 oraz francuski bezzałogowiec rozpoznawczy.
Rozumiem, że to Ty odpowiadałeś za korespondencję z lotnikami?
Tak. Udało mi się bezpiecznie posadzić „Medevac”, a jednocześnie zająłem się wsparciem ogniowym. Doleciały do nas jeszcze dwa Apache oraz dwa polskie Mi-24. Musiałem poukładać samoloty i śmigłowce w powietrzu, każdemu wyznaczyć wysokość, na jakiej może się poruszać. Sytuacja była patowa. Padła komenda, że będziemy wykonywać manewr odejścia pod ostrzałem. Przyleciały po nas trzy Mi-17. I w pewnym momencie pilot jednego ze śmigłowców podał informację przez radio, że nawalił mu jakiś system i musi wracać. To oznaczało, że nie zabierzemy się wszyscy. Pilot na nasze szczęście uruchomił system awaryjny i podjął się ryzykownej misji, by nie w pełni sprawną maszyną podjąć nas spod ostrzału. W stronę śmigieł leciały pociski RPG, więc nie było za wesoło.
Miałeś w powietrzu samoloty, śmigłowce. Dlaczego nie odpowiedzieliście siłą?
Bo nasi przeciwnicy strzelali z zabudowań, w których byli cywile, a ludzi wokół siebie potraktowali jak żywe tarcze.
Pech.
Tak czasami bywa. Po tego taliba wróciliśmy innym razem.
„Beniu”, oficer wojsk specjalnych. Z jednostką GROM związany jest od 2011 roku. Ukończył Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie i roczne studium oficerskie w Wyższej Szkole Oficerskiej we Wrocławiu. Służbę wojskową rozpoczął wśród saperów w Kazuniu, a potem przeszedł selekcję do GROM-u. Jako JTAC służył w Iraku i trzykrotnie w Afganistanie.
autor zdjęć: arch. GROM
komentarze