Rozbicie oddziałów tzw. Państwa Islamskiego oraz odbicie z ich rąk większości terytorium nie zakończy wojny w Syrii i Iraku. Wręcz przeciwnie, w ciągu najbliższych miesięcy najprawdopodobniej dojdzie do zaostrzenia toczonego od sześciu lat konfliktu. Przybierze on tylko nową postać. Przełoży się to nie tylko na skład walczących koalicji oraz stosunki między światowymi mocarstwami, lecz także zostanie wykorzystane przez przegrupowujących się terrorystów. Ostatnie 12 miesięcy pokazało bowiem, że konflikty toczone na Bliskim Wschodzie to nieustające pasmo nagłych zwrotów akcji i rewia abstrakcyjnych sojuszy. Nie inaczej będzie w 2018 roku.
Do największych sukcesów międzynarodowej koalicji w 2017 roku należy terytorialne pokonanie Daesz. W czerwcu irackie siły pod przywództwem Stanów Zjednoczonych odzyskały Mosul. Podobnym sukcesem mogą się pochwalić Syryjskie Siły Demokratyczne (koalicja kurdyjsko-arabska bezpośrednio wspierana przez Amerykanów), które w drugiej połowie października ogłosiły wyzwolenie Ar-Rakki, nieformalnej stolicy tzw. Państwa Islamskiego. Z rąk terrorystów odbito także pola naftowe w Al-Omar (Syria) oraz wokół Hawidży (Irak). W obu tych miejscach wydobywanych jest kilkadziesiąt tysięcy baryłek ropy dziennie i mają one strategiczne znaczenie.
Niestety, terytorialne pokonanie Daesz nie oznacza całkowitego zwycięstwa nad bojownikami spod znaku czarnej flagi. Co prawda, ich siły uległy rozproszeniu, jednak wciąż nie udało się wyeliminować człowieka będącego uosobieniem terroru na Bliskim Wschodzie – Abu Bakr al-Baghdadiego. Jego śmierć głosiły już praktycznie wszystkie siły walczące o wpływy w Syrii i Iraku, jednak ostatecznie pogłoski te zawsze okazywały się nieprawdziwe. Tym samym Baghdadi pozostaje symbolem nieuchwytności terrorystów z tzw. Państwa Islamskiego. Mimo że utracili oni wszystkie najważniejsze ośrodki, wciąż prowadzą działalność zaczepną w centralnej i wschodniej Syrii oraz w okolicach tzw. trójkąta śmierci (Bagdad – Ramadi – Tirkit). W podziemiu znajduje się przynajmniej 3 tys. bojowników Daesz, którzy po przegrupowaniu z pewnością wykorzystają każdą słabość koalicjantów. Dla porównania, w 2011 roku Państwo Islamskie w Iraku, pierwowzór Daesz, liczyło szacunkowo 600 członków. Wystarczyło to, by podpalić Irak, a następnie pozostałe państwa w regionie.
Aktywność terrorystów z tzw. Państwa Islamskiego narasta także w Azji Środkowej. Mimo starań prowadzonych w ramach misji „Resolute Support”, bojownicy przejęli kontrolę nad prowincjami na północy oraz na wschodzie Afganistanu, zakładają kolejne ośrodki szkoleniowe oraz nawiązują coraz lepsze kontakty z miejscową ludnością. Lokalnie konkurują przy tym z talibami, a na arenie międzynarodowej z Al-Kaidą. Rok 2018 upłynie pod znakiem walki wymienionych grup o miano najbardziej skutecznej i liczącej się organizacji terrorystycznej na świecie. Dla Zachodu będzie oznaczało to kolejne krwawe zamachy, jednak na tej wojnie ucierpią przede wszystkim mieszkańcy Syrii, Afganistanu, Iraku oraz innych krajów Bliskiego Wschodu. Nie należy również lekceważyć aktywności terrorystów w Afryce Centralnej oraz Azji Południowo-Wschodniej, które są przez nich destabilizowane bezpośrednio lub za pomocą luźno powiązanych sojuszników.
Jeżeli któreś państwo skorzystało na bliskowschodniej zawierusze i wygrało wojnę w Lewancie, to bez wątpienia jest to Iran. Kraj ten nie tylko umiejętnie rozgrywa sojusz z Rosją, ale także praktycznie podporządkował sobie rządy w Bagdadzie i Damaszku. W pierwszym przypadku zaowocowało to wyjątkowo sprawnym stłumieniem ambicji irackich Kurdów. Ogłoszone przez Kurdyjski Rząd Regionalny referendum niepodległościowe ostatecznie zakończyło się utratą wyjątkowo cennego Kirkuku (złoża o przepustowości miliona baryłek dziennie), a także częściowym ograniczeniem autonomii. Formalnie za ten stan rzeczy odpowiadał iracki rząd, jednak za jego sukcesem stało zaangażowanie szyickich milicji Al-Haszd asz-Szabi, które bezpośrednio podlegają władzom w Teheranie. Niemal w tym samym czasie Hezbollah oraz inne siły przychylne prezydentowi Baszszarowi al-Asadowi zabezpieczyły korytarz na osi Bejrut – Teheran. Oznacza to, że projekt budowy rurociągu transportującego irański surowiec na Zachód osiągnął kolejną fazę realizacji. Nieoficjalnie spór pomiędzy szyitami a sunnitami, chcącymi prowadzić konkurencyjną rurę z południa na północ, jest główną przyczyną wojny w Syrii oraz ponownej destabilizacji Iraku. W tym starciu prowadzi Teheran.
Sytuacja ta nie jest po myśli Amerykanów oraz ich największych regionalnych sojuszników – Kurdów, Izraela i państw rejonu Zatoki Perskiej. W sporze pomiędzy Bagdadem a Irbilem (stolica Kurdyjskiego Rządu Regionalnego) Amerykanie postanowili nie wspierać żadnej ze stron, co w efekcie odbiło się na ich relacjach z Kurdami i podważyło ich pozycję u Irakijczyków. Najprawdopodobniej Amerykanie właśnie próbują uniknąć powtórki tego błędu w Syrii. Nie będzie to łatwe, gdyż wspierane przez nich Syryjskie Siły Demokratyczne (tak naprawdę w przeważającej większości złożone z kurdyjskich Powszechnych Jednostek Obrony oraz Kobiecych Jednostek Obrony) są na kursie kolizyjnym z praktycznie każdą liczącą się siłą w regionie. Damaszek pozostający w ścisłych koneksjach z Teheranem żąda od nich pełnego podporządkowania i oddania władzy na kontrolowanych terytoriach. Turcy oskarżają o koneksje z bojówkami PKK, strasząc przy tym interwencją zbrojną w Afrinie (kurdyjska enklawa na zachodzie Syrii). Sunnickie klany widzą w Kurdach okupantów, którzy będą się mścić za opresje ze strony Al-Kaidy i Daesz. A Rosja próbuje wykorzystać tę patową sytuację i dzięki zbliżeniu z Kurdami ograniczyć wpływy Turcji i Amerykanów.
Można odnieść wrażenie, że w obliczu silnego jak nigdy Iranu i bardzo aktywnej Rosji (decyzja o wycofaniu wojsk rosyjskich z Syrii jest blefem – Rosjanie właśnie ogłosili rozbudowę bazy morskiej w Tartusie), Amerykanie dążą do budowy sojuszu izraelsko-kurdyjsko-saudyjskiego. Na pierwszy rzut oka nacje te nie mają ze sobą wiele wspólnego, jednak obecnie łączy je jeden wróg. Kurdom zależy na dobrych kontaktach z Amerykanami, którzy bronią ich przed Turcją, a także na jak najsłabszej pozycji prezydenta Al-Asada, z którym przyjdzie im prowadzić negocjacje lub walczyć (niewykluczone, że jednocześnie). Izrael nie przepada za Saudami, ale jeszcze bardziej nie lubi Iranu i rządu w Damaszku, z którymi de facto jest w stanie wojny. Zarazem chętnie popiera dążenia niepodległościowe Kurdów, legitymując w ten sposób istnienie własnego państwa. Saudowie przegrali rywalizację z Iranem o dominację na Bliskim Wschodzie i na razie muszą zapomnieć o rurociągu prowadzącym przez Syrię. Do tego toczą krwawą wojnę w Jemenie, z którego terytorium Huti (szyiccy rebelianci, bardzo brutalni w swoim działaniu) dostarczanymi przez Iran rakietami ostrzeliwują Rijad. Każdej z wymienionych nacji zależy na słabym Iranie i żadna z nich nie jest w stanie doprowadzić do tego samodzielnie. Każde z nich jest także, w mniejszym lub większym stopniu, wspierane militarnie przez Stany Zjednoczone.
W praktyce sojusz ten nie jest jednak ani oczywisty, ani tym bardziej łatwy do osiągnięcia. Jeżeli Amerykanie faktycznie chcą go stworzyć oraz z jego pomocą przeciwstawić się ekspansji Iranu i Rosji, będą musieli nie tylko wykazać się dyplomacją z pogranicza akrobacji, lecz także przymknąć oko na mroczne oblicza swoich sojuszników. Nie jest tajemnicą, że syryjscy Kurdowie zapatrzeni w Abdullaha Ocalana hołubią ideologię garściami czerpiącą z komunizmu, tak samo jak znane są koneksje pomiędzy Saudami a fundamentalistycznymi bojówkami. Na marginesie warto dodać, że Amerykanie zdążyli zauważyć, że bez przychylności Saudów nie są w stanie zaprowadzić pokoju w południowej Syrii – największym po Rożawie (terytorium kontrolowane przez syryjskich Kurdów) i zarazem ostatnim regionie w tym kraju, w którym dążą do utrzymania wpływów. Wydawałoby się, że „najłatwiejszym” sojusznikiem jest Izrael, zwłaszcza po uznaniu przez prezydenta Trumpa Jerozolimy jako stolicy tego kraju. Warto jednak pamiętać, że stosunek Izraela do Palestyńczyków budzi coraz większy opór społeczności międzynarodowej, a to właśnie pozycja na arenie światowej jest jego największą wartością.
Niebagatelne znaczenie mają również dalsze posunięcia Turcji, która prowadzi trojaką grę – chce zyskać miano regionalnego mocarstwa, wywalczyć silną pozycję w relacjach z Zachodem oraz ograniczyć wpływy Rosji przy zachowaniu poprawnych stosunków ze wschodnim sąsiadem. Na północy Syrii Turcy kontrolują kilkudziesięciokilometrowy pas rozdzielający terytorium Kurdów, jednak nie jest to jedyny przejaw ich obecności. Ankara utrzymuje powiązania z turkmeńskimi oddziałami określającymi się jako Wolna Armia Syrii oraz fundamentalistycznymi bojówkami w prowincji Idlib. Miejsce to jest solą w oku Damaszku i w dużej mierze od Turcji zależy, jaką wykazuje się aktywnością. Mimo rozbieżnych celów Ankarę i Damaszek łączy także potencjalny oponent – Kurdowie. Jeżeli syryjskie władze zdecydują się na otwartą konfrontację z Kurdami, to będą musiały zawiązać chociaż tymczasowy sojusz z Turcją. W przeciwnym razie narażą się na otwarcie dwóch krwawych frontów. Z oczywistych względów Turcji zależy na osłabieniu syryjskich Kurdów, ale w obecnej sytuacji Ankara niemal na pewno nie przepuści okazji, by jednocześnie zwiększyć swoją pozycję względem Damaszku.
Mimo zaangażowania sił liczących się na arenie międzynarodowej, a być może właśnie ze względu na ich zaangażowanie, sytuacja na Bliskim Wschodzie pod żadnym względem nie zmierza w stronę stabilizacji. Nacje, które dotychczas skupione były na pokonaniu terrorystów z tzw. Państwa Islamskiego (bądź walczyły o wpływy za jego pomocą), przystępują do realizacji swoich celów w bardziej bezpośredni sposób. Ze względu na ich rozbieżność, a także środki, które dotychczas zostały zaangażowane w wojnę, żadna ze stron nie podda się walkowerem. Niestety, dla ludzi żyjących w regionie oznacza to kolejny rok dramatu.
autor zdjęć: Michał Zieliński
komentarze