Z Gardez mieliśmy wylecieć w środę. Niestety, po raz kolejny przekonałam się, że w Afganistanie plany zazwyczaj mają się nijak do rzeczywistości. Cóż, „my mamy zegarki, Afganistan ma czas” – pisze z Afganistanu Monika Krasińska.
Tym razem komendę „czekaj” usłyszałam z powodu pogody. Nad Gardez najpierw nadciągnęły chmury, a potem nieoczekiwanie spadł deszcz. – Nie padało tu od 3 miesięcy, przyjechaliście i od razu zaczęło lać – śmieje się jeden z żołnierzy. Mamy więc RED, a to oznacza, że pogoda nie pozwala na loty i możemy zapomnieć o powrocie do „domu”, czyli Ghazni.
Pomyślałam „nie dziś, to jutro”. Ale następnego dnia pogoda była jeszcze gorsza – spadł śnieg. Zaczęłam się niepokoić, bo na piątek byłam – jak się tu mówi „zapaxowana” na lot do Kabulu. Nie miałam jeszcze okazji, by zobaczyć stolicę Afganistanu, a bardzo mi na tym zależało. Dlatego zaczęłam myśleć, jak na własną rękę wydostać się z Gardez. Taksówką? Kobieta w Afganistanie sama podróżująca taksówką? Może i niezbyt mądre, ale w końcu zawsze to jakiś pomysł. Problem jednak w tym, że pokonując trasę Gardez – Ghazni musiałabym przejechać przez dystrykt opanowany przez talibów. Wiele osób nazywa ten rejon „czarną plamą na mapie”. Ryzyko podróży jest więc zdecydowanie większe niż gdybym chciała poruszać się sama pomiędzy, nazwijmy to normalnymi, miejscowościami. Pomysł jednak wciąż wydawał mi się realny. Innego zdania byli jednak żołnierze, którzy przylecieli ze mną. Tak więc chcąc nie chcąc, musiałam czekać.
Pobyt w obcej bazie przez chwilę jest ciekawy, ale później masz wrażenie, że minuty zamieniają się w godziny, a godziny w dni. Ile można spacerować po bazie, podziwiając widoki? Tak jak na początku baza wydawała mi się dość spora, teraz zaczynam mieć wrażenie, że się kurczy. A brak zajęcia (prócz kombinowania jak się z bazy wydostać) sprawił, że zaczynasz się tu czuć niemal jak w więzieniu. Staramy się znaleźć jakiekolwiek zajęcie, zabić każdą wleczącą się godzinę. W końcu wybraliśmy się w miejsce, w którym od razu czuje się, że to amerykańska, a nie polska baza. Po czym? Chodzi o znajdujące się na terenie bazy sklepiki prowadzone przez miejscową ludność. Ubrania, upominki, biżuteria – wszystko takie samo, jak w naszej bazie. Różni się tylko cena. Tu wszystko jest dwa albo i trzy razy droższe niż w Ghazni. O targowaniu się, tak popularnym w naszej bazie, tu możesz zapomnieć. Po sklepikach przeszliśmy się bardziej z nudów niż z zamiarem zrobienia zakupów. A później znów powrót do naszego „hotelu”.
Następnego dnia pogoda zaczęła się poprawiać. Jest już piątek. O 12:00 mają być po nas śmigłowce. Nie jest źle – myślę. Powrót do Ghazni zajmie maksymalnie pół godziny, a lot do Kabulu jest planowany na popołudnie. Będę mieć ponad dwie godziny na przepakowanie się i ponowne stawienie na helipadzie. Brzmiało dobrze. Wypatruję więc z nadzieją na pojawienie się na niebie śmigłowców. 12:15, 12:30, 13:00… ani śladu polskich śmigieł.
W końcu są. Pakujemy się do śmigłowców i kilka minut po 14:00 lądujemy na helipadzie w Ghazni. Mam godzinę, by się przepakować i wskoczyć do śmigłowca do Bagram, a stamtąd do Kabulu. Tak przynajmniej myślałam, wybiegając ze śmigłowca. Udało mi się przebiec może 200 metrów, gdy wpadłam na dowódcę zmiany, generała Marka Sokołowskiego. „Szybko, szybko masz niecałe 15 minut i wylatujemy”. 15 minut?! Jakie 15 minut? To oznaczało konieczność pobicia rekordu w pakowaniu. Dobiegłam do kontenera. Wysypałam wszystko z plecaka. A później wcisnęłam wszystko co było czyste na półkach i wpadło mi w ręce. Jeszcze kamizelka, hełm i w drogę. Gdy dotarłam na helipad, wszyscy siedzieli już w śmigłowcach oprócz generała. Ups – pomyślałam – no to ładnie, wszyscy na mnie czekają. Oczywiście był to doskonały pretekst, by – jak to się tutaj mówi –„podrzeć ze mnie łacha”. Standardowe stwierdzenia, że nawet generał musiał na mnie czekać i oczywiście pytania samego generała, które powtarzały się przez kilka dni: „No i po co leciałaś do tego Gardez? Uprzedzałem Cię, że tam utkniesz”, „Opowiedz nam, jak było w Gardez? Dobrze się bawiłaś?” itd. Brałam te uszczypliwości „na klatę”, bo przecież nie zostawili mnie na helipadzie, wszyscy, łącznie z generałem, cierpliwie czekali na mnie.
Po godzinie byliśmy już w Bagram. Spędziliśmy tu jeden dzień, a gdy już zaczęło się ściemniać, ruszyliśmy w stronę lotniska. Do Kabulu lecieliśmy Black Hawkami. To moja pierwsza wyprawa tymi śmigłowcami. Mój powietrzny transport w Afganistanie odbywał się na pokładzie Mi-17. Black Hawk to zupełnie inna bajka. Przede wszystkim nawet w dużych bazach te maszyny nie zatrzymują śmigieł. Wbiegasz do nich, siadasz nie na ławeczce, a na pojedynczych miejscach i starasz się jak najszybciej zapiąć pasy. Dopiero gdy wszyscy siedzą zapięci, maszyna startuje. Przy starcie też jest spora różnica. Black Hawk delikatnie przesuwa się w miejsce startu, zatrzymuje i nagle z potężną energią unosi w górę, ustawiając jednocześnie kierunek lotu.
Po kilkunastu minutach podróży w ciemnościach przy małych światełkach, pojawiających się jedynie co jakiś czas, na ziemi zobaczyłam niesamowite zbocze góry. Tu zaczynał się Kabul. Całe zbocze było oświetlone – wyglądało to niesamowicie. Gdy lądowaliśmy na wojskowej części lotniska, miałam wrażenie, jakbym była bohaterem jednej z gier komputerowych. Równo w rzędach poustawiane samoloty – najpierw większe, potem coraz mniejsze, dalej – tak samo jak od linijki wymierzone – stały śmigłowce. Sam wyjazd z lotniska zajął nam kilkanaście minut. Żeby przejechać do bazy, w której są między innymi Polacy, trzeba przejechać przez miasto. W Kabulu nie ma jednej dużej bazy – jest ich kilka i do każdej z nich trzeba mieć przepustkę. Baza, do której przyjechaliśmy, zdecydowanie różni się od tej, do której przywykłam w Ghazni. To swego rodzaju małe miasteczko mieszczące się w stolicy Afganistanu. Są tam drogi, chodniki, skwery, jest park z fontanną i są restauracje. Każdy kraj ma tu swój „domek”, najczęściej dwupiętrowy z tarasem na dachu. Gdy przyjeżdżasz tu jako gość, zdecydowanie możesz wypocząć. Ja, choć byłam tu służbowo, miałam chwilę na tak zwany relaks na tarasie z kawą w dłoni.
W czasie gdy ważne osoby załatwiały ważne sprawy i przeprowadzały ważne rozmowy, ja mogłam wybrać się na wycieczkę. To ciekawe doświadczenie. Po raz pierwszy nie miałam na sobie wielkiej kamizelki kuloodpornej ani hełmu. Polar skrywał jedynie kamizelkę, którą zakłada się pod ubranie. Dziwne, ale bez tego całego ekwipunku, bez wojska nadal czułam się bezpiecznie. Z chustą na głowie nie wyróżniałam się specjalnie. Kabul zaskakuje różnorodnością. Z jednej strony sklepy z przeszklonymi witrynami, w których zobaczyć można piękne balowe suknie i garnitury. Z drugiej strony tradycyjne targowiska i wysypiska śmieci tworzone tam, gdzie tylko się da. Wszechogarniające miasto korki mogłyby przypominać jedno z większych miast Europy. Tu jednak na drodze panuje jedna zasada – brak zasad. Rondo można objechać z każdej strony, pierwszeństwo na skrzyżowaniu nie ma żadnego znaczenia, a policja, która stoi w niektórych miejscach, często wprowadza więcej zamieszania niż pomocy. Co ważne – sprawny klakson to podstawa poruszania się po mieście. Gdy już udało nam się wyjechać z korków, zaczęliśmy samochodami „wdrapywać się” na jedną z gór. Na jej szczycie mogliśmy ujrzeć piękną panoramę całego Kabulu. Dopisało nam sporo szczęścia, bo pogoda była piękna, a dzięki temu i widoki mogły zachwycić.
autor zdjęć: Monika Krasińska
komentarze