Z Ignacym Ordonem o kilkudziesięciu latach spędzonych w Legii Warszawa rozmawia Andrzej Fąfara.
Jak człowiek ze Śląska, gdzie wojskowa Legia nigdy nie cieszyła się sympatią, trafił do Warszawy na Łazienkowską?
W 1958 roku skończyłem kierunek piłkarski na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i zaraz potem zacząłem pracować jako nauczyciel WF-u. Jednocześnie miałem etat trenerski w klubie Skra. Przyszłość zdecydowanie wiązałem z Warszawą. Do przejścia do Legii namawiał mnie Longin Janeczek, ceniony szkoleniowiec, który wtedy pracował z juniorami i szykował się do przejęcia pierwszego zespołu na Łazienkowskiej. „Jako żołnierz zawodowy dostaniesz dwa razy więcej niż w Skrze. A dodatkowo będziesz miał wszystkie przywileje wojskowe”, kusił. W końcu się zgodziłem. Dali mi stopień podporucznika i etat. Płacili 2500 zł miesięcznie. W Skrze miałem tysiąc.
Tak po prostu został Pan podporucznikiem?
Wtedy na studiach obowiązywało szkolenie wojskowe. Zaraz po ukończeniu uczelni pojechałem do Skierniewic na obóz, po którym dostałem stopień sierżanta podchorążego. Legia mogła mnie więc spokojnie awansować na podporucznika.
Czy z pracy w szkole Pan zrezygnował?
Ależ skąd. Pracowałem na dwóch etatach. Rano szkoła, a po południu Legia. Nie było łatwo, bo zastępca szefa klubu złośliwie przydzielał mi raz w tygodniu służbę 24-godzinną.
Nie lubił Pana?
Chyba mi zazdrościł. Ja zarabiałem w sumie 4 tys., a on tylko trzy. Ale na szczęście mogłem sobie wybrać dzień pełnienia służby… I wybierałem niedzielę.
Niezła harówka.
Byłem młody, miałem 30 lat. Człowiekowi wydawało się, że może góry przenosić.
Ale druga drużyna Legii to chyba nie były Alpy. Raczej Beskid Żywiecki.
Proszę pana, Legia była wtedy potężnym, wielosekcyjnym klubem. Miała nie tylko silną drużynę piłkarską, ale też znakomitych lekkoatletów, bokserów, szermierzy, siatkarzy. Byłem zadowolony z tego, co dostałem na początek. Liczyłem oczywiście, że kiedyś przejmę pierwszy zespół piłkarski.
Kogo miał Pan w tej drugiej drużynie?
Wtedy, na początku swojej pracy, bramkarza Władka Grotyńskiego, stoperów Andrzeja Zygmunta i Felka Niedziółkę, a także napastnika Władysława Stachurskiego, który dopiero po jakimś czasie przekwalifikował się na obrońcę. Awansowałem z tym zespołem do trzeciej ligi. W nagrodę pojechaliśmy na turniej do Rijeki. Zapamiętałem ten wyjazd, bo boisko było tak usytuowane, że piłka po mocniejszym kopnięciu wpadała do Adriatyku.
A kto prowadził wtedy pierwszą drużynę Legii?
Jugosłowianin urodzony w Rumunii Virgil Popescu, który przyszedł do klubu w 1964 roku. Zdobył tylko Puchar Polski. Tylko, bo ambicje w Legii zawsze były olbrzymie i miejsce poniżej pierwszego w lidze uważano za porażkę. Wtedy właśnie zaproponowano mi pracę z pierwszym zespołem. Odmówiłem. Miałem przecież dopiero 30 lat, uważałem, że brakuje mi doświadczenia. Powiedziałem przełożonym, żeby dali mi jeszcze rok. …I trenerem został Longin Janeczek. Ten sam, dzięki któremu znalazłem się w Legii.
Janeczka zastąpił Jaroslav Vejvoda. To już pamiętam.
Charyzmatyczny pułkownik czechosłowackiej armii. Znakomity trener.
Na czym polegała jego wielkość?
Na autorytecie. Był stanowczy nawet wobec gwiazd. Kiedyś odesłał do rezerw Kazimierza Deynę, bo ten coś przeskrobał podczas zgrupowania w Szklarskiej Porębie. Chyba wyszedł do miasta i spóźnił się kilka godzin. Kazio trafił więc na jakiś czas do mojej drugiej drużyny i strzelił nawet dwa gole w meczu z Okęciem. Stracił na tym, bo Legia nie płaciła premii za grę w rezerwach. Wracając do Vejvody… Zawodnicy słuchali go nabożnie i wykonywali bez szemrania wszystkie jego polecenia. Ja przy nim awansowałem na głównego szpiega. Zgłosiłem się do niego i zaproponowałem, że będę podglądał rywali. Kluczowe były dla mnie dwie informacje: kto jest najlepszym strzelcem drużyny i kto najsłabszym obrońcą? Robiłem też statystyki. To było mniej więcej to samo, co dziś pokazują w ramkach podczas transmisji telewizyjnych. Liczba strzałów celnych i niecelnych, fauli, rzutów rożnych…
To się nazywało bank informacji.
Ja to zacząłem robić w latach sześćdziesiątych. Nazwa pojawiła się znacznie później i była kojarzona z Jackiem Gmochem.
Czy to prawda, że każdy piłkarz w Polsce chciał grać w Legii?
Nie wiem, czy każdy chciał grać w Legii, ale wiem, że Legia mogła mieć każdego.
Gerarda Cieślika nie dostała. Włodzimierza Lubańskiego też nie.
Cieślika w latach pięćdziesiątych uratował dla Ruchu Chorzów przodownik pracy Wiktor Markiewka – 577% normy. Przyjechał do Warszawy i pogadał z premierem Józefem Cyrankiewiczem. Nie wiem, kto interweniował w sprawie Lubańskiego. Ale to były wyjątki. Większość czołowych polskich graczy przewinęła się jednak przez Legię. Ernest Pohl, Edward Szymkowiak, Henryk Kempny i wielu innych.
I za to właśnie ludzie w całym kraju nienawidzili Legii. Uczucie to zresztą przetrwało do dziś, choć Legia już od dawna nie ma nic wspólnego z wojskiem. Jak wyglądał wtedy ten wojskowy pobór?
W tamtych czasach PZPN organizował raz w roku zgrupowanie najlepszych polskich juniorów. Jechałem tam i obserwowałem, kto się wyróżnia. Potem prosiłem każdego utalentowanego chłopaka o dane: adres, datę urodzenia, imię ojca. No i odpowiednia notatka szła z Legii do MON-u, a stamtąd oficjalne pismo do komisji poborowej.
Do Kazimierza Deyny pismo, o ile pamiętam, nie doszło?
Doszło. Komisja poborowa wysłała Deynie zawiadomienie, ale on go nie odebrał. Ktoś z Legii pojechał więc do domu Deynów do Starogardu Gdańskiego, żeby sprawdzić, co się z chłopakiem dzieje, i usłyszał, że Kazio zniknął. Minęło trochę czasu i odnalazł się w składzie ŁKS-u w jakimś meczu ligowym. Szefostwo Legii się wściekło. Do Łodzi zostali wysłani chłopcy z WSW [Wojskowej Służby Wewnętrznej] i przywieźli Deynę do Warszawy.
Na co liczyli działacze z Łodzi?
Na to, że jakoś to sobie załatwią. Trenerem ŁKS-u był Longin Janeczek, który jako oficer miał dobre koneksje w MON-ie. Tylko że tu chodziło o najzdolniejszego piłkarza w Polsce, a nie o jakiegoś tam juniora. Podobna sprawa była z Henrykiem Kasperczakiem, którego cwaniaki ze Stali Mielec ukryli w jakiejś małej jednostce. O Robercie Gadosze przypomniał sobie sam Vejvoda. „Igore – tak się do mnie zwracał – kto tam prziszel do vojaczki?”, zapytał. Ja mu na to: „Deyna już jest na Szwoleżerów, Kasperczak też”. „A Gadocha?”… No i zaczęły się poszukiwania Roberta, który już dawno powinien być w Warszawie. Odnalazł się w końcu w koszarach KBW [Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego] w Kielcach. Pewnego dnia wezwali mnie do jednostki na Szwoleżerów. Z Łazienkowskiej to dwa kroki. Poszedłem tam i zobaczyłem chłopaka w mundurze, z plecakiem. „Obywatelu poruczniku, melduje się szer. Gadocha”, usłyszałem. W tym momencie wiedziałem, że mamy ich wszystkich: Deynę, Kasperczaka i Gadochę.
Co się z nimi później działo?
Gadocha był już po przysiędze. Deyna i Kasperczak przeszli przyspieszone szkolenie rekruckie. Dwa tygodnie… i przysięga. Musiałem przychodzić po nich na Szwoleżerów i przyprowadzać na treningi. Sami nie mogli tak po prostu wyjść z jednostki.
Kasperczak furory w Legii nie zrobił.
Grał u mnie w drugiej drużynie. W pierwszej nie wystąpił ani razu. Po odbyciu służby wojskowej, jeśli tak można nazwać jego pobyt w Warszawie, wrócił do Mielca. Ale Deyna i Gadocha natychmiast trafili do pierwszego zespołu. Po dwóch latach, żeby zatrzymać Deynę, przeniesiono go do marynarki, bo służba tam trwała trzy lata. Kazio na papierze stacjonował na jakimś okręcie na Wybrzeżu, ale tak naprawdę przebywał w Warszawie.
Na Szwoleżerów?
Po okresie rekruckim sportowców przenoszono ze Szwoleżerów do ośrodka CWKS Legia. Był to drewniany budynek w pobliżu basenu. Stamtąd zaś albo wracali do rodzinnych miast, albo zostawali w Legii. W tym drugim wypadku proponowano im mieszkania.
Tylko piłkarzom?
Wszystkim sportowcom. Legia dysponowała ogromną bazą lokalową. Mnie np. zaproponowano kilka mieszkań do wyboru. Zdecydowałem się na dwa pokoje ze ślepą kuchnią na Panieńskiej. Na trzecim piętrze. Nade mną mieszkał słynny bokser Jan Szczepański. Wracając do Deyny… Kazio zgodził się zostać zawodowym żołnierzem i dostał lokal przy Świętokrzyskiej.
Czyli miał etat w wojsku i grał w piłkę?
Tak właśnie było. Jeśli ktoś nie chciał być żołnierzem zawodowym, to dostawał etat instruktora. Fikcyjny rzecz jasna. Czasami fikcyjny etat otrzymywała też żona sportowca.
Piłkarze na pewno mieli dodatkowe premie...
Oczywiście. Otrzymywali premie za zwycięstwa i za remisy. W latach sześćdziesiątych było to 600 i 300 zł. To nie były jakieś oszałamiające kwoty. Wspominałem wcześniej, że zastępca szefa klubu zarabiał 3 tys. miesięcznie. Piłkarzom odbywającym służbę wojskową wpłacano te pieniądze na specjalne książeczki oszczędnościowe. Dopiero kiedy szli do cywila, dostawali je do ręki. Pozostałym wypłacał premie kierownik drużyny. Pieniądze były wcześniej odliczone, każdy dostawał kopertę.
A talony na samochód?
To przyszło później, kiedy nasz przemysł motoryzacyjny trochę się podciągnął. Gdy w 1981 roku zdobyłem z drużyną Puchar Polski, zawodnicy i jeszcze kilka osób dostali talony na poloneza.
Doczekał się Pan w końcu pracy z pierwszym zespołem.
Przejąłem drużynę w trakcie rundy jesiennej w 1980 roku po Lucjanie Brychczym, który w pierwszych dziewięciu kolejkach przegrał trzy mecze. Wtedy właśnie zwrócili się do mnie, a ja tym razem już nie odmówiłem. Wiosną zakończyliśmy rozgrywki na piątym miejscu. No i dorzuciliśmy do tego wspomniany Puchar Polski. W finale pokonaliśmy Pogoń Szczecin w Kaliszu. Zwycięskiego gola zdobył Adam Topolski w ostatniej minucie dogrywki.
Czyli Topolski załatwił wam te talony na poloneza?
Nam? Ja talonu nie dostałem.
Przecież był Pan trenerem tego zespołu. Nie upominał się Pan?
Jakoś nie. Dopiero teraz, po latach, mogę ponarzekać na los. Wiem, że byłem na liście. W 1984 roku jeden z księgowych pokazał mi w tajemnicy spis szczęśliwców. I dodał, że tym moim polonezem jeździ ktoś inny.
Kto?
Czy to ważne? Zdziwiłby się pan, gdybym podał nazwisko.
Ważniejsze, że tej samej wiosny stracił Pan stanowisko trenera pierwszego zespołu.
Z Grecji w glorii chwały wrócił Kazimierz Górski. I to on został wtedy szkoleniowcem Legii. Ale nawet pod jego kierunkiem Legia nie zdołała wywalczyć mistrzostwa. W sezonie 1981–1982 zajęła czwarte miejsce. Górski w grudniu 1982 roku przestał być trenerem.
Jaki był Górski?
Znaliśmy się od lat, bo Kazio był przecież ściśle związany z Legią. Najpierw jako piłkarz, a potem szkoleniowiec. Jego główną zaletą było to, że potrafił słuchać. No i to, że umiał potem wykorzystać wszystko, co usłyszał.
Wrócił Pan do pracy z drugim zespołem Legii?
Już nie. Zapytali mnie, co chciałbym robić. Odparłem, że najchętniej pracowałbym z drużynami trampkarzy i juniorów. O dziwo, pozostawili mi dotychczasową pensję. Zarabiałem więc nieźle i zajmowałem się młodzieżą. Idealna sytuacja. W 1987 roku przeszedłem na wojskową emeryturę i jako podpułkownik rezerwy nadal trenowałem trampkarzy i juniorów. Do 1993 roku.
Opowiada Pan cały czas o Legii, a ja czekam, kiedy wspomni Pan o Zbigniewie Bońku. Mówi się, że to Pan go odkrył.
Przyznaje się do tego co najmniej dziesięć osób. Moja historia dotycząca Bońka jest związana z krótkimi przenosinami do Bydgoszczy, gdzie prowadziłem drugoligowego Zawiszę. Dostałem rozkaz, bo Zawisza był przecież klubem wojskowym. Zacząłem tę pracę od obserwacji drużyn rezerw i juniorów. Robiłem to po cichu, nikt o tym nie wiedział. Od razu wpadł mi w oko rudowłosy chłopak, charyzmatyczny, zdecydowanie wyróżniający się piłkarskimi umiejętnościami. Bez wahania wziąłem go do pierwszego zespołu Zawiszy.
Boniek nie zapomniał?
Zawsze przysyła mi wejściówki na mecze reprezentacji. Witamy się serdecznie, gdy zdarzy się nam spotkać.
A Legia pamięta?
Jestem w galerii sław Legii. Dostaję bilety na wszystkie mecze. To miłe ze strony klubu, który w tym roku obchodzi stulecie.
Ignacy Dominik Ordon
Dla znajomych Igor. Urodzony w 1934 roku w Piekarach Śląskich. Trener piłkarski związany z Legią Warszawa (1964–1993). Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Podpułkownik Wojska Polskiego.
autor zdjęć: Michał NIwicz