Przeszła przez piekło sowieckich przesłuchań i łagru. Dziś ma jeden cel – ocalić od zapomnienia wspomnienia swoje i przyjaciół z Armii Krajowej.
Mieszkanko Danuty Szyksznian „Sarenki” w bloku w centrum Szczecina pełne jest fotografii i książek. Ona siedzi przy stoliku i pisze kolejną książkę o kolegach i historii AK. Sama jest jej częścią. Boże Narodzenie 1944 roku spędziła na torturach sowieckiej bezpieki.
Damy sobie radę
Ta ponaddziewięćdziesięcioletnia kobieta wciąż jest pełna energii. Pisze książki, bez przerwy odbiera telefony ze szkół, z których dostaje zaproszenia na spotkania z młodzieżą. Rzadko jednak w nich uczestniczy, bo rany zadane przez sowieckich oprawców po latach dały o sobie znać i pani Danuta porusza się tylko na wózku inwalidzkim. Centralne miejsce na ścianie pokoju zajmuje oprawione w antyramę zdjęcie z Lechem Kaczyńskim. W 2008 roku prezydent przyjechał na zjazd żołnierzy AK do Międzyzdrojów. „Witałam go wtedy. Ze wzruszenia nie mogłam mówić. Wtedy on podszedł, objął mnie i powiedział: »Pani Danko, damy sobie radę«”.
Urodzona w Krakowie, ale sercem wilnianka, bo ojciec, oficer 1 Pułku Artylerii Lekkiej Legionów, pochodził z Wilna. „Był wielkim patriotą, a matka polonistka wychowywała mnie na poezji i obrazach z historii Polski. Oboje nauczyli mnie miłości do Piłsudskiego”, mówi. „Kiedyś Marszałek przyjechał do Wilna i odwiedził naszą szkołę baletową. W czasie śledztwa zabrano mi zdjęcie, na którym siedzę mu na kolanach”.
We wrześniu 1939 roku Danusia miała 14 lat i była uczennicą wileńskiego gimnazjum sióstr nazaretanek. „Nauka miała zacząć się 3 września, ale kiedy wybuchła wojna, rodzice nie puścili mnie już do szkoły”, opowiada Danuta Szyksznian. „Sowieci po wejściu do Wilna kazali jednak nam wracać do nauki. Nie trwało to długo, bo przekazali miasto Litwinom i znów zamknięto szkoły”. Wtedy zaczęła się konspiracyjna działalność pani Danuty. Jej matka należała do Związku Wolnych Polaków, więc wolała, żeby w gorącej wodzie kąpana dziewczyna sama nie szukała możliwości wykazania się w konspiracji, tylko była przy niej. Przekazała córkę pod opiekę kpt. Bogusława Zagórnego ps. „Jan”. Ten zgodził się, żeby została ona kurierką: „Młoda jesteś, będziesz na posyłki”, usłyszała.
Zajęła się obserwacją okolic podziemnej drukarni przy ul. Kalwaryjskiej oraz własnego domu, w którym odbywały się spotkania podchorążówki. Konspiracja na poważnie zaczęła się jednak w 1940 roku, kiedy w mieszkaniu porucznika „Jana” zebrało się 12 dziewcząt wytypowanych przez nauczycielkę, koleżankę matki, która wykonywała zadania na rzecz polskiego wojska. Danuta Szyksznian pamięta scenę, która rozegrała się w mieszkaniu przy ul. Płockiej. „Co ja zrobię z tymi kozami?”, powiedział do siebie „Jan”, patrząc na 12 nastolatek, podekscytowanych perspektywą służby w konspiracji. „Patrzyłam w niego jak w obraz. Nie chciałam już być na posyłki, chciałam przenosić broń, dokumenty. Nie miałam jeszcze wymaganych 17 lat, więc bałam się, że mnie wyrzuci”, wspomina Danuta Szyksznian. „»Ile masz lat?«, usłyszałam. »Będę miała 17«, odpowiedziałam. »Jan« tylko się roześmiał: »Dostaniesz pseudonim «Sarenka»«, powiedział”. A oddział dziewcząt „Jana” nosił nazwę Kozy. Przed postawionym na stole krzyżem dziewczęta powtórzyły za swoim dowódcą rotę przysięgi. Kiedy „Sarenka” wyszła na ulicę, czuła się, jakby dostała skrzydeł.
Została zatrudniona w kiosku przeznaczonym tylko dla Niemców, który znajdował się na dworcu kolejowym w Wilnie. Ona sprzedawała gazety, a czterech młodych mężczyzn roznosiło je po peronach. Oprócz oficjalnej pracy wszyscy mieli jednak do wykonania tajne zadania. Chłopcy kupowali broń od Hiszpanów, Czechosłowaków i Austriaków, których oddziały przewijały się przez dworzec, a następnie przynosili ją do kiosku. „Sarenka” natomiast zajmowała się dostarczaniem jej pod wskazany adres. Broń nosiła w torbie z podwójnym dnem – na wierzchu leżały niemieckie gazety, a pod spodem pistolet. „Niedaleko kiosku był budynek litewskiego gestapo”, opowiada pani Danuta. „Zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka. Gdyby doszło do wsypy, byłoby po nas”.
Pewnego razu, kiedy przenosiła broń na drugi koniec miasta, natrafiła na łapankę. Do zdenerwowanej dziewczyny podeszli okupanci. Kiedy spytali ją, co robi w tym miejscu, pokazała gazety i dodała: „Niosę wiadomości z frontu do dyrektora”. Żołnierze puścili Dankę, ale dziewczyna ze stresu nie mogła ruszyć się z miejsca. „Tak trzęsły mi się kolana”, wspomina. Kiedyś zdenerwowała się, gdy w kwiatku stojącym na wyznaczonym oknie nie było zatkniętego dziecięcego wiatraczka, będącego sygnałem, że lokal jest bezpieczny. Okazało się jednak, że alarm jest fałszywy, bo do wskazanego mieszkania przyjechała babcia, która nie wiedziała nic o konspiracyjnych znakach i wiatraczek dała wnuczkowi do zabawy.
Twoja kula świszczeć nie będzie
„Tak to trwało do wybuchu powstania wileńskiego [7 lipca 1944 roku], kiedy dostałam rozkaz, żeby z posterunku na dworcu przenieść się do pracy w sztabie »Jana«”. Od tej pory „Sarenka” miała zająć się roznoszeniem meldunków i rozkazów ze sztabu do walczących oddziałów i z powrotem. W ten sposób trafiła na pierwszą linię frontu. Pamięta, że wtedy powstańcy mówili jej: „Świszczących kul się już nie bój. Twoja świszczeć nie będzie”. Świszczały na ul. Wielkiej, koło ratusza. Tam musiała przedostać się przez otwarty teren, gdzie Niemcy mieli wszystkich jak na widelcu. Poszła więc dookoła, przez park, gdzie nie tak dawno toczyły się ciężkie walki. Wszędzie leżały ciała poległych Niemców i Polaków. Napuchnięte, cuchnące. Przeskakiwała przez trupy. W końcu sama została ranna. W trakcie bombardowania, które rozpoczęło się w czasie akcji, odłamek trafił ją w nogę i tkwi w niej do dziś. Nie miała żadnego opatrunku, więc użyła chusteczki i tak dotarła do sztabu „Jana”.
„Niemcy w tym czasie twardo się bronili, ale powstańcom szybko udało się oczyścić miasto. Podczas pracy w sztabie widziałam niemieckich jeńców. Nagle z czystych, schludnych, pięknie ubranych zrobili się zarośnięci, brudni, wygłodzeni”, opowiada pani Danuta.
Zabiję jak sabakę
Wilno było już wolne przed wkroczeniem Sowietów. Planowano zorganizowanie zwycięskiej defilady. Radość okazała się jednak przedwczesna, bo Sowieci, pod pretekstem spotkania, zebrali dowódców powstania i ich aresztowali. „Już wtedy było wiadomo, że miłości między nami nie będzie”, mówi Danuta Szyksznian. Ona uniknęła aresztowania i trafiła do dywersyjnego oddziału specjalnego rtm. Zygmunta Augustowskiego „Huberta”. Do 24 grudnia 1945 roku zajmowała się przenoszeniem rozkazów. Wtedy ktoś ją wsypał. „Jedna z zatrzymanych łączniczek nie wytrzymała bicia. Nie mam do niej pretensji. Mnie Bóg pozwolił, że nie sypnęłam, ale w obliczu potwornych tortur trudno tego wymagać od każdego”, mówi.
Sześciu funkcjonariuszy sowieckiego Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego weszło do jej domu w nocy przed Wigilią. Na szczęście prawie nic tam nie było, bo traf chciał, że dokumenty, broń i kontrabandę wyniesiono poprzedniego dnia. Stanęli przy oknie tak, że nie można było zdjąć z niego dziecinnego wiatraczka, który tradycyjnie oznaczał, że mieszkanie jest „czyste”. Sowieci przeprowadzili rewizję i znaleźli matrycę do powielacza. Los się jednak uśmiechnął do konspiratorów. Lejtnant był wściekły, że „przez swołocz nie śpi już którąś noc”, więc położył się na łóżku i zasnął. Sierżant, który znalazł matrycę, kazał ją rodzinie schować za piec. Polecił też spalić wszystkie zdjęcia żyjących kolegów. Kiedy spytali go, dlaczego im pomaga, odpowiedział: „Moja matka Polka. Chcę wam pomóc”. Poprosił tylko, by podarowali mu oprawionego pięknie w skórę „Pana Tadeusza”.
Denerwowali się, bo tego dnia o godzinie 10 rano miała się odbyć w tym mieszkaniu narada dowódców. Młodsza siostra Danuty wpadła jednak na pomysł, jak ich powiadomić o zagrożeniu. „Czy mogę się napić herbaty?”, zapytała Sowietów. Stwierdziła, że w rurach zamarzła woda i trzeba ją przynieść, więc w towarzystwie dwóch żołnierzy poszła nad rzeczkę. Tam upuściła wiadro, które z hukiem potoczyło się po skarpie. Wtedy nadchodzący dowódcy zauważyli ją w towarzystwie radzieckich żołnierzy.
W końcu Danutę i jej ojca Sowieci zabrali do budynku przy al. Słowackiego – tam było miejsce przesłuchań, takie jak gestapowski budynek przy al. Szucha w Warszawie. Ojca posadzono w jednym pokoju, a ją w drugim. Co chwilę kogoś dowozili. Siedzący naprzeciw niej mężczyzna bez słów wyjął z kieszeni opłatek i przełamał się z Danutą. Popatrzyli sobie tylko w oczy. „Danuta Janiak!”, wywołał ją nagle oficer, otwierając drzwi pokoju. Wstała. Kiedy usłyszała słowo „poproszę”, pomyślała, że chyba nie będzie tak źle. Złudzenia jednak straciła, kiedy poprowadzili ją korytarzem, którym wlekli skatowanego człowieka. Dziś już wie, że to było celowe działanie – chcieli ją wystraszyć. Jak tylko weszła do pokoju przesłuchań, dostała w twarz. Upadła. Posadzili na krześle. I zaczęły się pytania, które zadawano jej w kółko przez siedem dni: „nazwisko, imię, kim jest ojciec?, co robi matka?, gdzie służyłaś?, co robiłaś?, do kogo chodziłaś?, od kogo dostawałaś rozkazy?”. „Jak się pomyliłam, od razu było bicie”, opowiada kobieta. Kazali jej położyć się na brzuchu na ławce. Kładli na plecy mokrą szmatę i tłukli. „Nie wiem, czemu to robili. Może wtedy ślady są mniejsze”, zastanawia się do dzisiaj. „Nie chciałam krzyczeć, żeby ojciec nie słyszał. Zaciskałam zęby”. Mdlała, kiedy bardzo bili. „Całe szczęście, bo wtedy polewali mnie wodą i nadchodził moment ulgi”, wspomina ze łzami w oczach Danuta Szyksznian. Wtedy oprawcy uszkodzili jej kręgosłup. W przerwach między biciem i pytaniami wyprowadzali ją na korytarz i sadzali na ławce. Pamięta, jak pewnego dnia oficer zaciągnął ją na górne piętro. „Módl się do Boga, bo zabiję jak sabakę”, powiedział. Usłyszała, jak repetuje broń. Zemdlała.
Jak ja przeżyłam dwa tyfusy?
Po siedmiu dniach torturowania wywieźli ją do więzienia na Łukiszkach. Tam trafiła do maleńkiej celi, w której musiało się zmieścić 11 osób. Później przeniesiono ją do większej, ale równie przepełnionej. W marcu przyszedł wyrok – została skazana na dziesięć lat łagru. Wtedy myślała, że to dobrze, bo przynajmniej spędzi ten czas na świeżym powietrzu. Nie miała jednak bladego pojęcia, co to jest łagier.
Przez wiele dni podróży w bydlęcych wagonach razem z innymi skazanymi dotarła do Saratowa nad Wołgą. Stamtąd ciężarówki zabrały ich do łagru w Jełszance. Na miejscu stały trzy drewniane baraki ogrodzone dwoma rzędami drutu kolczastego. Dookoła step, ani żywego ducha. Nikt nawet nie próbował stamtąd uciekać, bo nie było gdzie. Podobnie jak wcześniej w więzieniu, wszędzie roiło się od wszelkiego robactwa. Do jedzenia dostawali po kawałku suchego gliniastego chleba i zupę, czyli breję ugotowaną na ościach ryb i obierkach ziemniaków. Jedli ją ze starych puszek po konserwach. Nie dostawali też wody do mycia. Więźniowie z tego obozu pracowali przy budowie gazociągu Saratow – Moskwa.
Danuta zachorowała na tyfus już w czasie podróży w bydlęcych wagonach, a później trafiła do baraku dla chorych, na wykończenie. Mówi, że przeżyła wtedy śmierć kliniczną, bo od koleżanki zaraziła się tyfusem plamistym. „Jak ja przeżyłam w tych warunkach dwa tyfusy? Szczęście od Boga”, mówi.
Po roku komendant obozu przekazał więźniom, że ogłoszono amnestię dla najmłodszych i najstarszych. Objęła 30 osób w obozie, w tym Danutę Szyksznian. Po kilku tygodniach wsadzili wybranych więźniów do ciężarówek, wywieźli w step, wysadzili koło jakichś ziemianek i… odjechali. „Pewnie myśleli, że tam pomrzemy. Dlatego nas zostawili”, zastanawia się kobieta. Tymczasem przetrwali tam dwa tygodnie. Najpierw jedli trawę, a później znaleźli plantację słonecznika. W końcu przyjechała ciężarówka, żeby wyczerpanych, głodnych i brudnych ludzi zawieźć na dworzec w Saratowie.
Wydawało się, że to koniec problemów. Nikt nie chciał jednak zabrać tej wyniszczonej gromadki do pociągu, aż w końcu pewien lekarz załatwił im koce i konserwy. Za te skarby udało im się dostać do pociągu do Moskwy. Na wagonie powieszono tabliczkę z napisem „Tyfus”. Kiedy dotarli do Moskwy, odnaleźli przedstawiciela polskiego rządu. „Jak nas zobaczył, zaniemówił z wrażenia. A ja sobie wtedy pomyślałam, że znowu będę żyć jak człowiek”. Umyli się, dostali jedzenie, a urzędnik pomógł im załatwić miejsca w pociągu do Wilna. Jej ukochane miasto było teraz sowieckie, więc nielegalnie przekroczyła polską granicę i zamieszkała w Drawnie.
W 1946 roku zaczęła w Darłowie pracę jako nauczycielka. Została jednak zwolniona za to, że walczyła w AK. Dopiero w 1970 roku skończyła zaocznie studia pedagogiczne i podjęła pracę w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Policach.
Odchodzimy przecież
„Sarenka” od 25 lat bierze udział w zjazdach Kresowych Żołnierzy Światowego Związku Żołnierzy AK. Do 1981 roku jego członkowie spotykali się nielegalnie w Wolinie, a potem już oficjalnie w Międzyzdrojach. W październiku 2016 roku tam właśnie odbył się XXV, ostatni już, zjazd. Z tej okazji mieszkańcy miasta uhonorowali żołnierzy pomnikiem – są to trzy krzyże symbolizujące ich walkę w rejonie Wileńszczyzny, Wołynia i Lwowa. „Kresowym Żołnierzom Armii Krajowej którzy, rozrzuceni po świecie, w Międzyzdrojach znaleźli swoją Małą Ojczyznę. Wśród grona przyjaciół, w okruchach wspomnień pozostali wierni młodzieńczym ideałom obrońców Ziem Kresowych i kresowym korzeniom”, brzmi napis na pomnikowej tablicy. „Marzyłam o tych krzyżach w Międzyzdrojach”, mówi Danuta Szyksznian. „Tutaj osiedlali się żołnierze wygnani z ziemi wileńskiej. Na walizkach czekaliśmy na powrót w rodzinne strony. Nie doczekaliśmy się. Tu, w Między-
zdrojach, spotykamy się od 25 lat. To kawał czasu. Jeszcze parę lat temu byłam »podlotkiem pod dziewięćdziesiątkę«. Dziś jestem już »nastolatką«”, tak sobie żartowała, mówiąc przez łzy, bo wiedziała, że to ostatni zjazd żołnierzy Armii Krajowej w tym miejscu. „Odchodzimy przecież”, mówi „Sarenka”. „Tu przyjeżdżało nawet tysiąc osób, a dziś jest nas garstka. To była piękna armia, przepiękne dziewczyny i dorodni chłopcy. A dzisiaj? Odchodzimy, ale jesteśmy radośni. Jeśli człowiek przejdzie na ziemi przez piekło, to wie, co to jest szczęście. Prawda?”.
Dzień przed rozpoczęciem zjazdu „Sarenka” odebrała z rąk Adama Kwiatkowskiego, szefa gabinetu prezydenta RP, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla niepodległości RP, za działalność kombatancką i społeczną. „To podziękowanie za to, co pani robiła dla Polski, dla bliźnich i dla rodaków w różnych miejscach Polski i świata, gdzie życie Panią rzuciło, gdzie historia walki o wolną Polskę wyznaczała następne daty Pani życia”, mówił Adam Kwiatkowski, wręczając Danucie Szyksznian odznaczenie. Ona niechętnie opowiada o swoich odznaczeniach. A jest wśród nich także Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami, Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Partyzancki czy Krzyż Zesłańców Sybiru. Została także honorową obywatelką Międzyzdrojów i szczecinianką roku. Pani Danuta woli opowiadać o książkach. Wydała ich już osiem. „Muszę pisać, dopóki sił wystarcza”, mówi. Śmieje się, że rodzina czeka, kiedy przestanie to robić, bo książki wydaje własnym sumptem, więc bierze na nie pożyczki. Spisała już biogramy ponad tysiąca żołnierzy Armii Krajowej.
autor zdjęć: Marcin Górka