W szpitalu polowym często było jak na polu walki. Gdy podczas operacji baza była ostrzeliwana, syreny wyły, chirurg i inni specjaliści nie uciekali do schronu tylko dalej prowadzili zabieg – opowiada major Jarosław Bukwald, laryngolog, uczestnik IX zmiany PKW w Afganistanie, misji w Bośni i Hercegowinie oraz Libanie.
Lekarze na misji nie mają wolnej chwili?
Mjr Jarosław Bukwald: Gdy nie mieliśmy dyżuru, mogliśmy odpoczywać, uprawiać jogging, chodzić na siłownię, do klubu czy na zakupy do tak zwanych „złotych tarasów” lub na hadżi (bazar wewnątrz bazy). Chwila wolna nigdy nie oznaczała jednak całkowitego luzu. Każdy z lekarzy i najważniejszego personelu medycznego zawsze, o każdej porze dnia i nocy, miał ze sobą radiotelefon i na wezwanie musiał natychmiast znaleźć się w szpitalu.
Dużo było takich wezwań?
Owszem, sporo. Proszę pamiętać, że zajmowaliśmy się nie tylko Polakami. Często do szpitala przyprowadzano nam lub przywożono rannych żołnierzy amerykańskich, funkcjonariuszy afgańskiej policji i żołnierzy miejscowej armii, a czasami także cywilów. Ponadto w szpitalu funkcjonowało ambulatorium, do którego zgłaszali się chorzy z różnymi dolegliwościami.
Jaką funkcję pełnił Pan w szpitalu?
Jestem laryngologiem i specjalistą od zabiegów. W szpitalu byłem kierownikiem izby przyjęć i segregacji. Praca przy urazach, szczególnie głowy i szyi, jest podobna do tego, co robię na co dzień. Miałem także wielu pacjentów z mojej dziedziny. Urazów narządu słuchu powstałych podczas różnych eksplozji czy urazów nosa było dużo.
Zdradzi nam Pan kulisy pracy szpitala polowego? Co się dzieje, gdy gdzieś w terenie pod wozem naszych żołnierzy eksploduje „ajdik”?
Pierwsi przy rannych są oczywiście ratownicy medyczni uczestniczący w patrolu. Oni udzielają pierwszej pomocy, przygotowują rannych do transportu. Prawie w tym samym czasie, na wezwanie, z helipadu (lądowiska) bazy podrywają się śmigłowce ewakuacji medycznej MEDEVAC, które lecą po rannych. W tym samym czasie przez radio szpital jest powiadamiany, ilu zostało poszkodowanych i w jakim są stanie.
Gdy rannych jest kilku w szpitalu ogłasza się alarm?
Cały zespół stawiany jest na nogi. Zaczyna się przygotowanie do akcji ratowania zdrowia i życia. W zależności od rodzaju obrażeń szykowany jest odpowiedni zestaw narzędzi, środków medycznych oraz aparatury. Gdy śmigłowce z rannymi lądują, na lądowisku czekają już na nich nasi ratownicy. Na szczęście helipad jest tuż obok szpitala. Transport rannych zajmuje zaledwie minutę.
Jakie są dalsze procedury?
Ranni trafiają do trauma roomu. Tam cały zespół medyczny podzielony jest na tak zwane stoły. Stanowiska zabiegowe są cztery. Z zasady najciężej ranny trafia na stół pierwszy, przy którym czeka na niego najbardziej doświadczony personel medyczny. Pozostali pacjenci według wstępnej gradacji odniesionych obrażeń układani są na kolejnych stołach. Bywa jednak, że otrzymane informacje odbiegają od rzeczywistości. Nigdy więc do końca nie wiadomo, na którym stanowisku zespół medyczny będzie miał najwięcej pracy.
I tam zaczyna się walka o życie?
Przy każdym rannym pracuje siedmioosobowy zespół medyków. Jest lekarz nazywany team leaderem, drugą ważną osobą jest specjalista zajmujący się głową. To fachowiec od działań anestezjologicznych. W trakcie ratowania stabilizuje głowę rannego, sprawdza jego funkcje życiowe, reakcje, oddech i wiele innych parametrów.
Następne cztery osoby zajmują się kończynami. Przy każdej ręce i nodze jest jeden ratownik lub pielęgniarka. Ich rolą jest rozebranie pacjenta, a właściwie rozcinanie munduru w okolicy danej kończyny, oczyszczanie ran, tamowanie krwotoków… Ostatnim członkiem ekipy medycznej jest tak zwany recorder. Osoba ta przez całą akcję zapisuje, co się w danym momencie dzieje. Notuje jakie zabiegi przeprowadzono, jakie leki zostały podane, jakie badania i o której godzinie przeprowadzono.
Jeżeli pacjent jest transportowany do innej placówki, na wyższy poziom ewakuacji, na przykład do szpitala amerykańskiego w bazie Bagram, taka karta wędruje razem z nim.
Aż tylu ludzi jest potrzebnych?
O życiu często decydują sekundy. Przy urazach wielonarządowych akcja ratunkowa musi być błyskawiczna. Wiele zabiegów musi się odbywać równocześnie i zajmować jak najmniej czasu. Nie może być tak, że lekarz przywraca czynności oddechowe, ale ranny się wykrwawia, bo nie ma kto zatamować krwotoków żylnych. Rozebranie lub porozcinanie całego munduru jednej osobie także zajęłoby dużo czasu, cztery robią to błyskawicznie. Taki podział eliminuje zbędne bieganie wokół pacjenta.
Trauma room w trakcie operacji.
Gdzie trafiają pacjenci z trauma roomu?
Gdy jest potrzeba, przewożeni są na salę operacyjną, w której przeprowadzany jest zabieg. Inni mogą trafić do sali intensywnej opieki medycznej. Lżej ranni, po wykonaniu wszystkich zabiegów i badań, trafiają na salę chorych do specjalnego namiotu.
Szpital ma wszelką niezbędną aparaturę?
Mieliśmy wszystko, co jest potrzebne na tym poziomie opieki medycznej. Profesjonalny blok operacyjny i w pełni wyposażoną salę intensywnej terapii. Z innych przydatnych do działania sprzętów był aparat do USG, przenośna aparatura rentgenowska, w szpitalu działało laboratorium, które potrafiło błyskawicznie przeprowadzać niezbędne analizy. Wyniki otrzymywaliśmy niemal natychmiast.
Walka o życie pomimo koniecznego opanowania wywołuje również dużo emocji…
Polacy uczestniczący w misji są jak jedna wielka rodzina. Każda wiadomość, że doszło do tragedii, że nasi żołnierze są ranni, zasmucała także personel szpitala. Jednocześnie wyzwalała się w nas taka fachowa złość, że na przekór losowi zrobimy wszystko, by rannych uratować.
Poświęcenie personelu było ogromne. Zauważyłem pewną prawidłowość. Gdy ratowaliśmy żołnierzy innych nacji, w trauma roomie było zazwyczaj głośno. Działanie było jak zawsze na sto procent możliwości, ale były różne odgłosy. Nie chodzi o zbędny hałas, ale słychać było odgłosy rozmów, poleceń, odkładanych narzędzi. Gdy na pierwszym stole leżał ciężko ranny Polak, mimo trwania typowej akcji ratowniczej, panowała jednak cisza. Każdy robił swoje, ale i nasłuchiwał, co dzieje się na pierwszym stole. Każdy jakby modlił się w duchu, żeby leżący tam żołnierz obronił się, wytrwał, przeżył.
Bywało, że fachowość, zaangażowanie i modlitwy nie pomagały.
Niestety, bywały niepowodzenia. Mimo czasami nadludzkiego wysiłku wielu ludzi, żołnierz naszej zmiany umierał. Wszystkich ogarniał żal. Staraliśmy się, aby inni ranni żołnierze ze stołów obok nie mieli świadomości, że ich kolega nie żyje. Woleliśmy, by dowiadywali się, gdy ich życiu już nic nie zagrażało.
Personel szpitala, choć nie uczestniczył w patrolach i wyjazdach poza bazę, wcale nie był bezpieczny.
Podczas ostrzałów bazy byliśmy narażeni tak samo, jak wszyscy mieszkańcy Ghazni. Szpital składał się ze zwykłych kontenerów, które nie były odporne na odłamki. Można nawet powiedzieć, że czasami mieliśmy gorzej. Gdy dochodziło do ostrzału i wyły syreny, a trwała akurat operacja, nie można jej było przerwać. Niezbędny zespół chirurgów i innych specjalistów nie mógł uciekać do schronu.
Strach nie paraliżował rąk chirurgów?
Nie miał prawa. Oczywiście strach był, były obawy, ale zabieg trwał. Aby zapomnieć o zagrożeniu najczęściej opowiadaliśmy sobie kawały. Żartowaliśmy, żeby zagłuszyć niepokój. Kiedyś podczas alarmu, gdy siedzieliśmy w schronie, zauważyliśmy, że jeden z pacjentów leczony z powodu urazu nogi, ma ranę na głowie. Krwawiła. Okazało się, że odłamek pocisku, który detonował w pobliżu, przebił szpitalny namiot i trafił pacjenta. Na szczęście rana nie była groźna.
Jak ocenia Pan swój udział w misji?
Było to pół roku bezustannego ostrego dyżuru. Czas wielu stresów związanych z niebezpieczeństwem. Z zawodowego punktu widzenia był to jednak czas mojej największej satysfakcji. Tam najdobitniej przekonałem się, ile radości niesie fakt, że się komuś pomogło, uratowało zdrowie lub życie.
W czasie misji przekonałem się, co znaczy braterstwo. Chłopaki z bojówki po zagojeniu ran wypisywali się ze szpitala na własną prośbę, rezygnowali ze zwolnień, po to by być z kolegami, aby jechać razem z nimi na patrol i pomagać w walce. Jeden za drugiego mógłby skoczyć w ogień. To było coś wspaniałego.
Mimo to lekarze nie chcą jeździć na misje…
Mogę wypowiadać się tylko za siebie. Podejmując kiedyś decyzję, że zostanę lekarzem wojskowym, zdawałem sobie sprawę, iż będę musiał być z żołnierzami i opiekować się nimi w różnych warunkach, także na misjach. Gdy zapadła decyzja o wyjeździe do Afganistanu, zawiesiłem prywatną praktykę i pojechałem. Strona finansowa nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Być może dla innych wartości materialne są ważniejsze od przysięgi Hipokratesa i przysięgi wojskowej.
Mjr lek. Jarosław Bukwald w 1998 roku ukończył Wojskową Akademię Medyczną. Jako lekarz pracował w kilku jednostkach wojskowych i instytucjach Garnizonu Wrocław. Od 2007 roku pracuje w 2 Szpitalu Polowym we Wrocławiu, który w tym miesiącu obchodzi dziesięciolecie swojego istnienia. Jest starszym asystentem w zespole chirurgicznym tej placówki. Dodatkowo w ramach szkolenia przygotowującego do służby poza granicami kraju pracuje jako laryngolog w Oddziale Laryngologii 4 Wojskowego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu. Pełnił służbę w Polskim Kontyngencie Wojskowym w Bośni i Hercegowinie, w Libanie oraz podczas IX zmiany PKW w Afganistanie. |
autor zdjęć: arch. pryw. mjr Jarosława Bukwalda
komentarze