Zaawansowany kurs SERE, przygotowujący żołnierzy do tego, jak przeżyć w izolacji na terenie nieprzyjaciela, dla zwykłego cywila na zawsze pozostanie w sferze marzeń. Są jednak specjaliści, którzy, wykorzystując sposoby poznane w armii, uczą, jak przetrwać – w pracy, na wakacjach i w świecie wielkiego biznesu.
Podobno moda na survival zaczęła się, gdy w internecie pojawiła się zapowiedź wielkiej apokalipsy, która miała zniszczyć dotychczasowy porządek świata. Dramatyczne zapowiedzi brzmiały mniej więcej tak: – Nauczcie się, jak zdobywać jedzenie w lesie, bo supermarketów nie będzie! Kupujcie busole i kompasy, bo GPS-y w telefonach będą bezużyteczne. Natychmiast w telewizji pojawili się specjaliści, którzy doradzali, jak przetrwać np. atak zombie. Na szczęście za survival można się zabrać całkiem poważnie, a jego znajomość może być niezwykle pomocna w codziennym życiu.
Z walizką do lasu
Na polskim rynku działa wiele firm, które oferują klientom niecodzienne przygody, np. bytowanie w lesie, budowanie schronisk w terenie czy naukę polowania. W niektórych wypadkach oferta ekstremalnych kursów survivalowych jest ukierunkowana na SERE (Survival, Evasion, Resistance, Escape) – typowo wojskowe szkolenie, które uczy żołnierza, jak przetrwać z dala od wojsk własnych na terenie kontrolowanym przez przeciwnika. Najczęściej prowadzą je byli żołnierze jednostek specjalnych.
Instruktorzy przyznają, że jest bardzo duże zainteresowanie tego rodzaju kursami. Szczegóły dotyczące profesjonalnego SERE jednak nie powinny być upowszechniane, choćby dlatego, że mają wpływ na bezpieczeństwo, a nawet życie żołnierzy. Cywilom nie można zaserwować takich zajęć jak w armii, więc de facto sprowadzają się do nauki survivalu, ale z informacjami z dziedziny wojskowego programu SERE. Dlatego pewnie powszechnie czasami myli się SERE z survivalem. – Trzeba pamiętać o tym, że cywilne szkolenia survivalowe to nie są kursy wojskowe. SERE w wojsku to program, który ma przygotować żołnierza np. do przebywania w izolacji od własnych wojsk. O ile można przekazać cywilowi część tej wiedzy, o tyle z przyczyn choćby czysto prawnych nie ma możliwości, by zaliczył on kurs zakończony certyfikatem, taki jak w jednostkach – mówi już na wstępie rozmowy Robert, instruktor kursów przetrwania w firmie Works 11. – Oprócz tego, jeżeli mówimy o survivalu, wyjdźmy w końcu z lasu. Kurs, który prowadzę, uczy szerszego spojrzenia na tę kwestię. Pracuję z uczestnikami nad tym, by mieli otwartą głowę, dostrzegali zagrożenia wszędzie, nawet na ulicy wielkiego miasta. Jednocześnie myśleli, jak ich uniknąć – dodaje.
Kto szuka wiedzy o przetrwaniu na takich kursach? – Często biorą w nich udział cywile, którzy traktują je jak rozrywkę. Rzadziej osoby, którym znajomość SERE jest potrzebna w pracy, choć i tacy się oczywiście zdarzają – mówi „Volf”, współzałożyciel fundacji Volf Camp, która od 2015 roku zajmuje się organizacją m.in. kursów survivalowych. Przyznaje jednocześnie, że najliczniejszą grupę stanowią mężczyźni w sile wieku, chcący sprawdzić się w trudnych warunkach, oraz ludzie pracujący np. na platformach lub za granicą w niebezpiecznych miejscach.
Do Roberta z Works 11 na kursy zgłaszają się różne osoby. Są wśród nich księgowi, nauczyciele, prawnicy czy kierowcy TIR-ów. – Nie jestem w stanie wymienić wszystkich zawodów, tak szeroki jest przekrój – mówi instruktor z wieloletnim doświadczeniem, również wojskowym. Około 20 proc. wszystkich zainteresowanych stanowią kobiety. – Szybciej łapią temat, biorą się w garść i nie marudzą – mówi instruktor. Kurs, który organizuje, może trwać minimum dwa dni, a maksimum dwa tygodnie. Zajęcia prowadzą byli żołnierze wojsk specjalnych i oddziałów specjalnych oraz emerytowani pogranicznicy.
Orientuj się bez GPS-u
Jak powinien być wyposażony uczestnik takiego kursu? W obu firmach wymagania są precyzyjnie określone. Każdy, kto zapisze się na kurs, otrzymuje listę niezbędnych rzeczy. Wśród nich są np. nóż, latarka, karimata. To wszystko powinno być spakowane w wygodny plecak, chociaż kursanci potrafią zaskoczyć. – Historia, której nigdy nie zapomnę. Jeden z uczestników przyszedł na kurs survivalowy z... walizką na kółkach. I przez cały czas ciągnął ją za sobą lub nosił. Można i tak – śmieje się Robert. Uczestnicy nie zabierają ze sobą papierosów (w izolacji raczej nie będziesz mógł swobodnie zapalić), jedzenia (zapewniamy go tyle, ile trzeba, tak by nikt nie przytył) oraz telefonów komórkowych. Ten ostatni zakaz budzi największy niepokój. Jesteśmy uzależnieni od ciągłego przypływu informacji. Jeśli się od tego odetniesz, nagle się okazuje, że znajdujesz czas na myślenie – opowiada Robert.
Kursy survivalowe wzorowane na wojskowym SERE, prowadzone przez bieszczadzki Volf Camp, mają dwa poziomy: podstawowy A i średniozaawansowany B. Zajęcia odbywają się w Bieszczadach. Podobnie jak te prowadzone przez Works 11. Gdzie dokładnie? Tego firmy nie podają, by nie psuć niespodzianki uczestnikom. Na początku każdy ochotnik poznaje teoretyczne zagadnienia związane z tematyką SERE i survivalem, a potem rozpoczynają się zajęcia praktyczne. Kursanci poznają zagadnienia związane z samopomocą medyczną, uczą się budować schronienia i obozowiska, zdobywać wodę i pożywienie. Są też zajęcia z maskowania oraz z nawigacji. – Dajemy im mapę, busolę i kompas. Mało kto potrafi dziś pracować na mapie bez GPS-u. Wydaje mi się, że taka nauka nawigacji sprawia kursantom dużą przyjemność – mówi „Volf”.
Robert dodaje, że uczy przetrwania, ale nie według utartych schematów. – Staram się zwrócić uwagę na to, co się dzieje w głowie. To w tobie musi się pojawić chęć przetrwania. Jeśli będzie ci wszystko jedno, żaden kompas, a nawet GPS ci nie pomoże – mówi Robert. Kurs survivalowy może się też okazać próbą zmierzenia z własnymi lękami. – Przyjechał kiedyś do nas facet wyposażony jak komandos. Miał najlepszy i najdroższy sprzęt. Jednak gdy poszliśmy z nim do lasu, zaczęły się problemy. Po zmroku wpadł w histerię, bo się okazało, że panicznie się boi ciemności – wspomina „Volf”. Instruktor wyjaśnia jednak, że takie sytuacje to wyjątki. Najczęściej ludzie, którzy chcą się szkolić są sprawni, zdeterminowani i bardzo się angażują w zajęcia.
Więcej niż przetrwanie
Czy każdy może przyjść na kurs survivalowy? Fundacja Volf Camp nie robi szkoleń dla wszystkich zainteresowanych. Większość klientów przychodzi z polecenia. – Boimy się przyjmować nieznajome osoby bez żadnego poręczenia. W wyjątkowych wypadkach kandydatów na szkolenia dokładnie sprawdzamy. To są specjalistyczne kursy, więc wiedza nie powinna być źle wykorzystana – podkreśla „Volf”. Ostrożna w przekazywaniu wiedzy swoich instruktorów jest też firma Works 11. – Jeśli mamy wątpliwości, przeprowadzamy wywiad na temat danej osoby, w niektórych wypadkach wymagamy zaświadczenia o niekaralności – mówi Robert.
Czy są jeszcze jakieś ograniczenia? – Ostatnio zastanawiałem się nad tym, czy taki kurs mogłaby przejść osoba niepełnosprawna… i uważam, że można byłoby dostosować go do jej potrzeb. Przyznaje jednak, że nie podjąłby się szkolenia survivalowego kogoś, kto chce wyjechać np. do dżungli lub na Saharę. – W survivalu są stałe elementy, które sprawdzą się w każdej szerokości geograficznej, ale nie można nauczyć przetrwania w tropikach na zajęciach w Bieszczadach – mówi Robert.
Czy szkolenia survivalowe dadzą kursantom coś więcej niż np. wiedzę o tym, jak rozpalić ognisko w śniegu? Instruktor zauważa, że podczas kilku dni spędzonych w lesie można oczywiście zdobyć konkretne umiejętności, ale równie ważne jest wyciszenie. – Pamiętam chłopaka, który spędził na kursie trzy dni. Tak mu się spodobało życie w lesie, że został zupełnie sam jeden dzień dłużej. Szczerze mówiąc, trochę mu zazdrościłem. Gdybym miał taką możliwość, chętnie sam spędziłbym trochę czasu sam ze sobą – mówi Robert.
Wersja biznesowa
Z ciemnego lasu przenieśmy się w świat wielkiego biznesu, drogich garniturów, wysokich szpilek i szybkich samochodów… albo przeciwnie, w miejsca, gdzie ludzie pracują w niebezpiecznych warunkach, na terenach ogarniętych konfliktami zbrojnymi. – Gdzie jest ryzyko, tam też są duże pieniądze – mówi Jacek, współwłaściciel firmy SIS, były żołnierz jednostki specjalnej. – Naszym celem jest minimalizacja zagrożeń, więc budujemy lub uaktualniamy system bezpieczeństwa dla firm, które wchodzą na rynek w niebezpiecznych miejscach, tak by w spokoju mogli rozwijać swój biznes – dodaje.
Co to ma wspólnego z survivalem? Okazuje się, że bardzo dużo. Na rynku międzynarodowym działa wiele firm, które oferują swoim klientom bezpieczeństwo i ochronę, niezależnie od tego, w którym rejonie świata się znajdują. Bogatą ofertę tego rodzaju można znaleźć w Stanach Zjednoczonych. Wiele firm, które świadczą usługi związane z ochroną, zabezpieczeniem działalności firmy i pracowników, także w sytuacjach kryzysowych, założyli emerytowani wojskowi, np. byli marines czy komandosi z Navy SEALs. Przykładem może być SEALs on Security, które zatrudnia wyłącznie byłych sealsów, żołnierzy z dużym doświadczeniem z misji wojskowych, w trakcie których prowadzili operacje specjalne najwyższego ryzyka. Firma nie ma żadnych powiązań z armią amerykańską ani z rządem. Jakie usługi mogą świadczyć ekskomandosi? O tym mogą się dowiedzieć tylko osoby, które pozytywnie zweryfikowane przez firmę, dostaną zgodę na kontakt z SEALs on Security.
W Stanach Zjednoczonych, w Teksasie, od kilku lat działalność prowadzi także inna spółka, która zatrudnia byłych żołnierzy z Navy SEALs S.E.A.L. Security. Oprócz standardowej ochrony ludzi i mienia ma także ofertę specjalistyczną dla osób, które pracują w niebezpiecznych rejonach świata. Pracownicy firmy, korzystając z doświadczenia zdobytego w służbach specjalnych i marynarce wojennej, przekazują wiedzę, która w kryzysowych sytuacjach pozwoli im przeżyć. Dotyczy to np. osób pracujących na statkach handlowych. Kapitanowie i załogi takich jednostek morskich uczą się, jakie działania powinni podjąć, gdy dojdzie do ataku terrorystycznego lub pirackiego.
Dużym zaufaniem klientów cieszą się także firmy z Wielkiej Brytanii, które działają np. na terenie Pakistanu. Kilka z nich ma rekomendacje brytyjskiego rządu. Wśród nich jest np. Haris Enterprises Security, która od ponad 20 lat zapewnia ochronę pracownikom dużych korporacji, agencji rządowych, ambasad i organizacji humanitarnych. Siedzibę główną ma w Islamabadzie, ale jej placówki są rozlokowane w różnych miejscach kraju. Firma zapewnia nie tylko uzbrojonych ochroniarzy. Tworzy dla swojego klienta cały system bezpieczeństwa, szacują ryzyko, zapewniają ochronę w miejscu pracy i w podróży. Dysponują też pododdziałami tzw. szybkiego reagowania, których mogą użyć w sytuacjach kryzysowych.
Ochrona po polsku
A jak jest nad Wisłą? Firm, które oprócz zwykłej ochrony, oferują szkolenia i przygotowanie całego systemu bezpieczeństwa, w tym także gwarantują ewakuację ludzi z rejonów zagrożonych konfliktami zbrojnymi czy terroryzmem, jest niewiele. Jedną z nich, a może jedyną, jest SIS. Jej założyciele wyjaśniają, że budowanie systemu bezpieczeństwa to skomplikowana praca, która może potrwać nawet kilka miesięcy. – Podstawą jest analiza sytuacji w danym kraju. Przygotowujemy dokładne raporty dotyczące tego, jak wygląda kwestia bezpieczeństwa w konkretnym miejscu, a także prognozujemy, co się może wydarzyć – wyjaśnia Andrzej, współwłaściciel SIS, również były specjals. Taka analiza powstaje na podstawie informacji, które pracownicy zdobywają od swoich źródeł, ale też z mediów społecznościowych. – Dla nas to niezwykle cenne źródło informacji. Kanały telewizyjne, media zawsze stają po czyjejś stronie. Relacja na Facebooku czy Instagramie daje nam natomiast czysty obraz tego, co się dzieje. Jego interpretacja jest już oczywiście zadaniem niełatwym i wymaga wiedzy o danym rejonie – mówi Jacek. Przydają się doświadczenia z wojskowych misji poza granicami kraju, ale równie cenne są przyjaźnie i znajomości, które wówczas zostały zawiązane. – Nasi koledzy, byli żołnierze jednostek specjalnych z całego świata, prowadzą firmy o podobnym profilu jak nasza. Mamy niepisaną umowę, że w tej branży wszyscy możemy na siebie liczyć i często przekonujemy się, że to działa – mówi Andrzej.
Oczy dookoła głowy
Kolejny krok to zbudowanie procedur bezpieczeństwa dla klienta. – Musimy poznać jego firmę i zasady jej funkcjonowania. Współpracujemy tylko z dużymi, wiarygodnymi podmiotami – podkreśla Jacek. Najważniejszą zasadą bezpieczeństwa jest poznanie kraju, w którym chce się robić biznes. – Przygotowujemy ludzi na zderzenie z zupełnie inną kulturą. W niektórych krajach możesz sprowadzić na siebie kłopoty, np. pijąc alkohol lub próbując nawiązać kontakt z kobietą spacerującą ulicą. Proste zasady pozwalają ograniczyć sytuacje niebezpieczne. Jacek i Andrzej zwracają też uwagę na zagrożenia przestępcze. – Są takie miejsca na świecie, gdzie twój zegarek będzie wart więcej niż twoje życie – tłumaczę naszym klientom. – Nie warto pokazywać na ulicy telefonów komórkowych, biżuterii, zegarków, one mogą spowodować, że właściciel stanie się celem ataku – mówi Jacek.
Panowie uczą również, jak rozpoznawać symptomy, które świadczą o tym, że za chwilę wydarzy się coś niebezpiecznego. – Załóżmy, że na ulicy, po której spacerujesz zawsze bawią się dzieci. Jeśli któregoś dnia ich nie będzie, lepiej zrezygnuj ze spaceru. Może to być oznaka, że szykuje się tu coś niedobrego – wyjaśnia Andrzej.
Specjalnie na potrzeby systemu bezpieczeństwa konkretnego klienta firma SIS organizuje tzw. centrum operacyjne, w którym pracują analitycy i tłumacze. Może też zatrudniać lokalny uzbrojony personel ochrony. – My sami nie możemy tego robić, ponieważ nie możemy wwieźć broni do krajów, w których działamy – mówi Jacek. Firma zatrudnia więc miejscowych. – Zdarza się, że do ochrony wynajmujemy żołnierzy lub policjantów, bo w niektórych miejscach jest to legalne – śmieje się Jacek.
W systemie bezpieczeństwa przygotowanym przez Jacka i Andrzeja znajduje się również element medyczny. Zagrożenia dla zdrowia w krajach afrykańskich czy Dalekiego Wschodu są zupełnie inne niż w Europie. To trujące rośliny, niebezpieczne zwierzęta, brudna woda czy zagrożenia klimatyczne. Gdzie znaleźć pomoc, gdy coś się stanie? – Szczerze mówiąc, często nie ma co jej szukać na miejscu – przyznaje Jacek. Specjalnie dla pracowników firmy są więc zatrudniani paramedycy, najczęściej byli żołnierze jednostek specjalnych, których zadaniem jest udzielanie pomocy medycznej aż do chwili, gdy poszkodowany zostanie przewieziony do placówki medycznej o akceptowalnym standardzie. Każdy pracownik jest przeszkolony pod kątem zagrożeń dotyczących zdrowia i otrzymuje świetnie wyposażoną apteczkę. Jeśli natomiast sprawa jest poważniejsza i ktoś wymaga specjalistycznego leczenia w szpitalu, firma organizuje ewakuację medyczną do najbliższego szpitala wyposażonego w odpowiedni sprzęt. Zdarza się, że znajduje się on za granicą. – Libia jest tu świetnym przykładem. Najbliższy dobrze wyposażony szpital znajduje się na Malcie. Żeby zadziałał system pomocy medycznej, musieliśmy mieć w gotowości samolot – przyznaje Jacek. Opowieść o tym robi wrażenie, ale od razu przychodzi na myśl pytanie, ile to musi kosztować? – W grę wchodzą bardzo duże pieniądze. Ale czasami pewne zdarzenia mogą wywrócić biznes do góry nogami, straty mogą być olbrzymie. Doświadczeni ludzie, którzy prowadzą potężne firmy, wiedzą, że nie opłaca się ryzykować – tłumaczy Jacek.
Pracownikom firm korzystających z usług SIS grożą nie tylko choroby, lecz także przestępcy lub terroryści. Jaką zatem zastosować ochronę przed napadem czy porwaniem? Jak ewakuować, gdy w kraju lub danym regionie robi się naprawdę gorąco? Są specjalne algorytmy, według których powinny postępować osoby narażone na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. – Jest to seria czynności, które powinny wykonać, od nawiązania łączności, np. z centrum operacyjnym w kraju począwszy. Muszą też postępować zgodnie z przyjętymi procedurami bezpieczeństwa. Pracownicy firm, które współpracują z SIS, mają opracowane plany ewakuacyjne. – Tego typu operacje odbyły się już trzykrotnie, ze względu na bezpieczeństwo polskich pracowników lub interes firmy. Ewakuowaliśmy ludzi z Pakistanu, Libii i Sahary Zachodniej – mówi Andrzej.
Fachowcy nie tylko uczą ludzi, jak przetrwać w niebezpiecznych regionach świata, ale przede wszystkim stwarzają im do tego odpowiednie warunki. Rekomendują, aby firmy, które działają lub chcą rozpocząć takie działanie w krajach lub regionach o podwyższonym ryzyku, ubezpieczały swoich pracowników od następstw nieszczęśliwych wypadków oraz, jeżeli zachodzi taka konieczność, od porwań i okupów.
autor zdjęć: SvetaZi/ Shutterstock
komentarze