W arktycznym piekle

Polscy marynarze z niechęcią brali udział w alianckich konwojach z pomocą dla ZSRS. Niektórzy z nich jeszcze do niedawna przebywali w sowieckich łagrach.

Gdyby Hitler napadł na piekło, wypowiedziałbym w Izbie Gmin kilka życzliwych słów pod adresem diabła”, tak Winston Churchill odpowiedział w przeddzień niemieckiej inwazji na Związek Sowiecki tym, którzy dziwili się, że ten zadeklarowany antykomunista zapowiedział pomoc dla Rosji. I rzeczywiście, już 10 lipca 1941 roku rząd amerykański, na prośbę Brytyjczyków, włączył ZSRS do programu pomocowego Lend-Lease, a 31 sierpnia z Islandii do Archangielska dotarł pierwszy transport z pomocą wojskową. W konwoju „Dervish” Rosjanom przywieziono 200 samolotów myśliwskich, 3 mln par butów i 10 t kauczuku. W ten sposób, jak później mówili marynarze, „otworzyły się podwoje piekła” dla brytyjskiej marynarki i jej sojuszników.

Konwoje śmierci

Gdy wytyczano trasy konwojów do ZSRS, brano pod uwagę trzy szlaki: pacyficzny przez Kanał Panamski; afrykański, który prowadził wokół Przylądka Dobrej Nadziei i przez Ocean Indyjski do portów w Basrze i Bandar Abbas; oraz północny – przez wody Morza Grenlandzkiego, Norweskiego i Barentsa do Murmańska i Archangielska. Ta ostatnia trasa była najtrudniejsza, zarówno pod względem nawigacyjnym, jak i wojskowym, ale miała jedną istotną zaletę – była najkrótsza, co w sytuacji, gdy Armia Czerwona ponosiła klęskę za klęską, miało ogromne znaczenie. Konwoje idące tym szlakiem zaczęto wkrótce nazywać samobójczymi lub śmierci, a samą trasę – arktycznym piekłem, ze względu nie tyle na trudne warunki atmosferyczne, ile na niemieckie U-Booty i lotnictwo bazujące w północnej Norwegii i Finlandii.

W tych konwojach wzięli udział polscy marynarze, co było dla nich szczególnie trudne – wszak Sowieci razem z Niemcami dokonali czwartego rozbioru Polski, a wielu jej obywateli wymordowali lub wysłali do łagrów. Po podpisaniu układu Sikorski–Majski w lipcu 1941 roku i ogłoszeniu tzw. amnestii, na polskich okrętach w Wielkiej Brytanii pojawili się ludzie, którzy zasmakowali „sowieckiego raju”. Mowa jest tutaj przede wszystkim o członkach załogi niszczyciela ORP „Garland”.

Ten noszący najstarszą w historii Royal Navy nazwę niszczyciel (o pierwszym „Garlandzie” mówią kroniki z 1242 roku) został wydzierżawiony polskiej marynarce wojennej w 1940 roku. 30 stycznia 1942 roku nowym dowódcą okrętu został jeden z najbardziej doświadczonych oficerów – kmdr por. Henryk Eibel, a od 28 lutego na jednostce rozpoczęto prace modernizacyjne. W stoczni Smitha w Middlesbrough polski niszczyciel przystosowano do służby eskortowej w konwojach arktycznych. Okazało się bowiem, że ORP „Garland” został włączony do wielkiego konwoju alianckiego zmierzającego do Murmańska. Wielu Polaków ta wiadomość przeraziła i rozgniewała. Polskie okręty operacyjnie podlegały jednak Admiralicji Brytyjskiej i kontestacja jej rozkazów nie wchodziła w grę.

W oku cyklonu

21 maja 1942 roku konwój PQ-16 opuścił wody islandzkie. Początkowo składał się z 35 transportowców eskortowanych przez pięć niszczycieli, sześć trałowców i dwa inne okręty. „Garland” ustawił się na lewym skrzydle konwoju jako drugi w szyku. Pierwsze trzy dni rejsu upłynęły spokojnie, wprawdzie żeglugę utrudniała gęsta mgła, ale jednocześnie zapewniała osłonę przed obserwacją nieprzyjaciela. 24 maja niemieckie U-Booty jednak wpadły na trop konwoju i wkrótce „Garland” przeprowadził pierwszy w tej akcji atak bombami głębinowymi.

Wkrótce eskorta okrętów została wzmocniona przez zespół kadm. Harolda Martina Burrougha; jego cztery krążowniki miały odstraszać niemieckie pancerniki kieszonkowe czające się wśród norweskich fiordów. Tyle że wtedy nad konwojem pojawił się znak, że Niemcy szykują się do ataku – niemiecki samolot rozpoznawczy nazwany przez polskich marynarzy diabłem stróżem.

Konwój PQ-16 jeszcze po południu 25 maja spokojnie minął się z powracającym z Murmańska bez strat QP-12. Tuż po tym PQ-16 został jednak zaatakowany przez nieprzyjacielskie samoloty i okręty podwodne. Rozpoczęła się bitwa, która trwała niemal bez przerwy przez pięć dni, aż jednostki alianckie zawinęły do sowieckiego portu.

Pierwsze uderzyły torpedowe heinkle, a po nich dobrze znane Polakom z września 1939 roku nurkowe stukasy. „Garland” od razu znalazł się w samym oku cyklonu. Mimo wybuchów bomb lotniczych nieprzerwanie prowadził ogień z broni przeciwlotniczej. W pewnej chwili jeden ze stukasów został trafiony z oerlikona, kiedy przelatywał tuż nad dziobem polskiego niszczyciela. Z płonącej maszyny wyskoczyli na spadochronach dwaj lotnicy, ale w ogniu walki nikt nie miał czasu ich ratować.

To pierwsze uderzenie lotnictwa torpedowego i bombowego nie przyniosło Niemcom większych sukcesów, ale oni nie zamierzali odpuszczać. Arktyczne białe noce pozwalały lotnictwu atakować „na dwie zmiany”. Co więcej, wieczorem przyłączyły się U-Booty. Jeden z nich został wykryty przez obserwatorów z polskiego okrętu. Po zrzuceniu serii bomb głębinowych na powierzchni morza pojawiła się tłusta plama oleju – niechybny znak, że okręt podwodny został uszkodzony lub zniszczony.

Wtorek 26 maja upłynął bez większych zmian – konwój nadal szedł szlakiem na północny wschód, a niemieckie lotnictwo nie mogło przedrzeć się do transportowców przez ogień eskorty. Wieczorem znacznie pogorszyły się warunki żeglugi i jednostki musiały ograniczyć prędkość z powodu dryfującego wokół lodu. Jednocześnie od konwoju odłączyły się cztery krążowniki Burrougha i odeszły w osłonie trzech niszczycieli. Admiralicja uznała bowiem, że w rejonie Wysp Niedźwiedzich okrętom nie grożą już „kieszonkowi piraci”, a jednocześnie obawiała się, że cenne krążowniki mogą paść łupem lotnictwa i U-Bootów.

Niemcy jakby tylko czekali na to osłabienie eskorty. Odległość między lotniskami w północnej Norwegii a konwojem zmniejszyła się teraz do około 250 mil, więc samoloty mogły pojawić się nad nim w ciągu niecałej godziny. Od rana 27 maja okręty zaatakowało ponad 108 samolotów torpedowych i bombowych. Ju-88 i He-111 nadlatywały nad konwój i po opróżnieniu luków z dwu- lub trzytonowego ładunku oddalały się, a na ich miejsce od razu pojawiały się nowe eskadry.

Z Polakami już koniec

Dla „Garlanda” do największej próby doszło w czasie trzeciego nalotu, który rozpoczął się o godzinie 12.20. Zaokrętowany na niszczycielu sprawozdawca wojenny Bohdan Pawłowicz tak zapamiętał ten moment: „Z pięknych niewinnych obłoków i chmurek wprost od słońca wypadła nurkując pierwsza szóstka Junkersów-88, potem druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta, siódma… przestałem liczyć. Słupy wody i dymu wyrosły pomiędzy statkami i podnosiły się już teraz prawie bez przerwy w coraz to innych miejscach konwoju. Jakiś statek został trafiony na samym początku tego ataku i zapalił się jasnym, bezdymnym płomieniem. […] Ale nie było czasu zatrzymać oczu na jednym wydarzeniu. Sceneria zmieniała się nazbyt szybko. »Garland« strzelał ze wszystkich dział, wielokrotnie odzywała się broń maszynowa okrętu, gdy Niemcy przelatywali dość blisko. Nurkowali zaś tego dnia jeszcze śmielej i zniżali się do 50–100 metrów”.

Dziesięć minut przed 14.00 dwa klucze junkersów obrały sobie za cel polski niszczyciel. W jego kierunku poleciały wiązanki ciężkich bomb burzących. „Garland” manewrował w niesłychanym tempie i wydawało się, że kmdr Eibel wyprowadzi go z bezpośredniej strefy rażenia. Nagle z ogromną siłą uderzyły w okręt setki odłamków. Przebijały na wylot stalowe burty, osłony dział i pancernych wież artyleryjskich. Dotarły nawet do maszynowni i uszkodziły główny przewód parowy. „Garlanda” zasnuły kłęby pary i dymu z rozbitej świecy dymnej na dziobie. Niemieccy lotnicy byli pewni celnego trafienia, podobnie sądzili oficerowie z sąsiedniej jednostki: „Szkoda okrętu. Z Polakami już koniec”. Niemałe było ich zdumienie, gdy po chwili „Garland” jak okręt widmo wyłonił się z kłębów dymu i nadal – choć o wiele słabiej – prowadził ogień do nieprzyjaciela!

Okazało się później, że „Garland” nie został trafiony bezpośrednio, ale i tak uległ dużemu zniszczeniu. Por. Józef Bartosik, oficer artylerii na niszczycielu, wspominał: „Z pięknego mechanizmu artylerii […] pozostały drzazgi. Do dalszej walki nadawały się tylko jedna »75« i jedna rufowa »120«. Cała bateria dziobowa była wybita. Prawy »oerlikon« również. Obsługi nkm-ów zniesione. Pięćdziesięciu ludzi rannych, niezdolnych do walki”. Mimo to z ocalonych dział od razu otworzono ogień – jedyne czynne na dziobie okrętu działo obsługiwali kucharze, stołowi i torpedyści.

Na szczęście, w maszynowni i kotłowni uszkodzenia nie były tak groźne, jak to wyglądało na początku, a załoga trwała na swych stanowiskach, dzięki czemu okręt miał dostatecznie dużą prędkość, choć para nadal ulatniała się z przebitych przewodów. Ci, którzy nie obsługiwali broni czy maszyn, ratowali rannych na pokładzie, gdyż niemiecki ostrzał trwał nadal – ten nalot skończył się dopiero o godzinie 19.00. Wtedy okazało się, że cztery transportowce zostały zatopione, a dwa uszkodzone. Wieczorna przerwa w bitwie nie trwała długo, bo już o 22.55 Niemcy zaatakowali ponownie i zatopili aliantom kolejne dwa statki, a jeden mocno uszkodzili.

Walka o życie

Na „Garlandzie” bohaterem został lekarz okrętowy, ppor. Wilhelm Ząbroń, który w mesie oficerskiej urządził salę operacyjną. Pobił wtedy rekord w dziejach morskiej medycyny wojskowej, bo operował i opatrywał ciężko rannych nieprzerwanie przez 36 godzin. Kiedy przysłany mu na pomoc lekarz brytyjski zobaczył mesę pełną krwi i amputowanych kończyn, zemdlał i został odesłany na swój okręt. Wtedy leżący na korytarzu w kolejce do stołu operacyjnego jeden z artylerzystów st. mar. Bolesław Bomba, własną krwią napisał na ścianie: „Polsko, jak słodko dla ciebie umierać”. Potem stracił przytomność, ale nie umarł – Ząbroń uratował mu życie.

Doktor nie miał jednak szans uratować wszystkich rannych na zdewastowanym okręcie. Eibel uzyskał wtedy zgodę dowódcy eskorty na odłączenie się od konwoju, żeby popłynąć do Murmańska. 28 maja rano dowódca eskadry, kmdr Richard G. Onslow, pożegnał „Garlanda” słowami: „God bless you, my very gallant ship!”, a załoga jego niszczyciela „Ashanti” stanęła na baczność wzdłuż burty i salutowała „Garlandowi”.

Uszkodzony okręt był łatwym celem dla lotnictwa lub okrętów podwodnych, lecz Polakom dopisało szczęście. Choć byli obserwowani przez „diabła stróża” i zaliczyli spotkanie z U-Bootem, w piątek 29 maja wpłynęli do Zatoki Kolskiej. Ze 145 członków załogi „Garlanda” 22 poległo, a 46 zostało rannych. Teraz zaczęła się nie mniej emocjonalna batalia o uratowanie w Murmańsku im życia.

W oznaczonym miejscu ORP „Garland” przyjął na pokład pilota Czubakina, kpt. Philipsa z Royal Navy i... por. Andrzeja Guzowskiego z ORP „Jastrząb”, który padł ofiarą ataku własnych niszczycieli, gdy ubezpieczał jeden z konwojów. Oprócz podwodniaków w Murmańsku przebywała też załoga nowoczesnego drobnicowca S/S „Tobruk”, mocno uszkodzonego w porcie przez bomby podczas jednego z niemieckich nalotów.

Już od pierwszych chwil wpłynięcia na wody w okolicach Murmańska załoga „Garlanda” zderzyła się z sowiecką rzeczywistością. Pilot chciał postawić okręt z dala od miasta, ale kmdr Eibel nie zważał na jego protesty i na własną odpowiedzialność skierował niszczyciel prosto do portu, z którego było najbliżej do szpitala. Podobno za tę „niesubordynację” Czubakin zapłacił zesłaniem do łagru.

A to dopiero początek kłopotów. Kiedy poległych członków załogi chciano pochować na cmentarzu polskich żołnierzy walczących tutaj w latach 1918–1919, okazało się, że po ich mogiłach nie ma śladu – zostały zniszczone przez bolszewików. Ostatecznie urządzono pogrzeb morski: 2 czerwca 1941 roku z pokładu brytyjskiego trałowca „Niger” na ostatnią wachtę zepchnięto do morza 22 trumny (w murmańskim szpitalu zmarło jeszcze trzech członków załogi „Garlanda”).

Remont, a raczej łatanie polskiego okrętu, bo na tyle pozwalały warunki miejscowych stoczni, prowadzono najpierw w Murmańsku, a następnie w Archangielsku aż do 27 czerwca. Następnego dnia „Garland” z uratowanymi z „Jastrzębia” marynarzami wyruszył w drogę powrotną do Wielkiej Brytanii, dołączając do konwoju QP-13, i 7 lipca dotarł do Islandii.

Choć załoga ORP „Garland” dostała za tę akcję wiele polskich i brytyjskich odznaczeń, po cichu się modliła o to, by już nie trzeba było wykazywać się w „konwojach śmierci”. Prośby zostały wysłuchane – po remoncie okręt ruszył na inne szlaki. Choć nie zakończyło to jeszcze murmańskiej epopei polskich marynarzy. Po remoncie trasę arktyczną jeszcze kilka razy pokonywał S/S „Tobruk” kpt. Bronisława Hurki. W osłonach konwojów uczestniczyły OORP „Orkan”, „Piorun” i „Dragon”. Udział polskich statków i okrętów w „konwojach śmierci” przerwało w kwietniu 1943 roku zerwanie przez ZSRS stosunków dyplomatycznych z rządem RP i odkrycie zbrodni katyńskiej.   


autor zdjęć: NAC





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO