Konflikt na Ukrainie pokazał, że w naszym regionie Europy nadal mamy do czynienia z zagrożeniem militarnym. Musimy przekonać NATO do tego punktu widzenia – mówi gen. dyw. Andrzej Fałkowski, polski przedstawiciel wojskowy przy komitetach wojskowych NATO i Unii Europejskiej.
Z jakim zadaniem wyjechał Pan na placówkę przy NATO i Unii Europejskiej?
Gen. dyw. Andrzej Fałkowski: Minister Tomasz Siemoniak wyznaczył mi bardzo jasny cel – wprowadzić Polskę do pierwszej ligi w Sojuszu Północnoatlantyckim. Na 28 krajów plasujemy się obecnie w połowie stawki, może trochę powyżej środka. Wydatki na obronność i nasza aktywność dotycząca modernizacji wojska oraz udziału w operacjach predestynują nas jednak do tego, by znaleźć się nawet w pierwszej piątce. Niepodważalnym liderem NATO są Stany Zjednoczone. W Europie najsilniejsi są tzw. trzej muszkieterowie, czyli Niemcy, Wielka Brytania i Francja. Kto następny? Hiszpania? Włochy? A może właśnie Polska? Potencjałem jeszcze odstajemy, ale szybko zmniejszamy ten dystans. Myślę, że po zakończeniu programu modernizacji technicznej znajdziemy się w ścisłej czołówce Sojuszu.
Jakimi narzędziami chce Pan wykonać postawione zadanie?
Jesteśmy w NATO już piętnaście lat, wchodzimy w wiek dojrzałości. Musimy więc zacząć skutecznie wykorzystywać całe instrumentarium, które mamy do dyspozycji. W Sojuszu, podobnie jak w strukturach Unii Europejskiej, trzeba umieć grać jednocześnie na wielu fortepianach. Polska musi przedstawiać spójny komunikat na wielu forach, bo NATO to ponad 100 komitetów. W każdym z nich obowiązuje zasada konsensusu. Jeżeli mamy do osiągnięcia cel, to musimy koordynować działania wszystkich polskich przedstawicieli. Trik polega na tym, by wiedzieć, gdzie odpuścić, a w jakim innym miejscu nacisnąć. Negocjacje są wielowymiarowe i nie ograniczają się wyłącznie do jednego tematu.
Do tego niezbędni są ludzie, którzy zasiądą do tych fortepianów…
To absolutnie podstawa sukcesu. Jeżeli chcemy, by Polak zajął ważne stanowisko w strukturach międzynarodowych, musi obowiązywać hasło „wszystkie ręce na pokład”. Bierzmy przykład z tych, którzy sztukę lobbowania na rzecz swoich rodaków już opanowali. Gdy w grę wchodzi nominacja Hiszpana, to za jego kandydaturą optują wszyscy – resorty obrony i spraw zagranicznych, dyplomaci, wojskowi, inni reprezentanci w strukturach międzynarodowych. Niestety, u nas wygląda to ciągle nieco inaczej. Często mam wrażenie, że w Polsce nominacja to nadal problem samego kandydata, a nie jego kraju. A przecież każdy Polak na stanowisku w strukturach NATO jest naszym przyczółkiem, z pomocą którego możemy wpływać na bieg wydarzeń i osiągać zamierzone cele.
Równie ważne jest zagospodarowanie tych wojskowych, którzy wracają z NATO i Unii Europejskiej. Nie stać nas na to, by podziękować im za służbę i wysłać na emeryturę. Oni poznali mechanizmy, struktury, ludzi. Ich doświadczenie i wiedza są bezcenne. Dzięki nim następne pokolenia nie będą musiały wywarzać otwartych drzwi.
Najważniejszą „polską” sprawą jest obecnie kwestia bezpieczeństwa wschodniej flanki NATO. Czy udało się już wybić z tym tematem i czy nasze obawy są lepiej rozumiane przez sojuszników?
Niestety, w pasie od Estonii do Turcji nie mówimy jednym głosem i nie jesteśmy jednorodni co do oceny sytuacji i zagrożenia. Kraje bałtyckie i Rumunia stoją w tej sprawie w zasadzie w jednym szeregu z Polską. Chcemy namacalnych dowodów siły Sojuszu i wzywamy do zwrócenia uwagi na to, co się dzieje na wschodzie. Ale już na przykład niektóre kraje na południe od nas twierdzą, że to nie jest ani ich problem, ani interes. Jeszcze inna sytuacja jest z Węgrami. Nałożenie się interesów gospodarczych i strategicznych sprawiło, że prowadzą odmienną politykę od naszej.
W sytuacji, gdy część krajów Europy w ogóle nie zauważa problemu wschodniej flanki NATO, a europejscy liderzy zachowują się niejednoznacznie, będzie nam trudno przebić się z naszym punktem widzenia.
Tym bardziej że problem wschodni nie jest jedynym, z którym boryka się NATO. Cały czas dużo mówi się o zagrożeniu z południa.
Stawianie na jednym poziomie zagrożenia z południa i wschodu, z polskiego punktu widzenia, nie ma sensu. Co zagraża Europie ze strony Afryki? Imigranci, przemyt, przestępczość zorganizowana, czyli problemy natury ekonomicznej i społecznej. Żadne armie z tamtych krajów nie zaatakują Europy. Tymczasem, jak pokazał konflikt na Ukrainie, mamy podstawy twierdzić, że w naszym regionie istnieje zagrożenie militarne.
Czy to znaczy, że państwa basenu Morza Śródziemnego lepiej opanowały reguły gry, które obowiązują w takich instytucjach jak NATO i Unia Europejska?
One od dawna mówią jednym głosem. Często mam wrażenie, że wystąpienia poszczególnych krajów są skoordynowane w ramach tej nieformalnej koalicji. Od jej przedstawicieli płynie spójny przekaz, który robi wrażenie i przebija się na forach. To pokazuje, jak ważne są kontakty regionalne i budowanie wspólnego frontu. Przed nami w tym zakresie jest jeszcze wiele pracy. Polska jest naturalnym liderem wschodniej flanki i musimy zacząć wykorzystywać tę pozycję. Na jej bazie należy tworzyć koalicje, by w NATO i Unii Europejskiej przedstawiać nasze problemy nie jako pojedyncze państwo, lecz jako reprezentant całej grupy.
Skoro to, co się dotychczas wydarzyło na Ukrainie, nie spowodowało realnego wzrostu zainteresowania naszym regionem i wypracowania wspólnej, kompleksowej polityki, to co można zrobić, by zmienić ten stan?
Nie mogę powiedzieć, że nie ma żadnej reakcji ze strony naszych sojuszników. To są rzeczy niejawne, więc jedyne, co mogę powiedzieć, to tylko to, że przyjęto pewne plany, które mogą być wdrażane w miarę rozwoju sytuacji. My jesteśmy bardzo wyczuleni na te zagrożenia i stąd może rodzić się wrażenie, że te kroki są niewystarczające.
Trzeba szukać wspólnoty interesów i doprowadzić do spójności wysiłków politycznych i wojskowych w Sojuszu. Tylko kilka państw wydaje na obronność zalecane 2 proc. PKB. Gdyby każdy z 28 członków NATO budował potencjał militarny na miarę swoich możliwości, to siła odstraszania Sojuszu byłaby dużo większa. Niestety, są w Sojuszu kraje, które chętnie widziałyby się jedynie w roli konsumentów bezpieczeństwa. Gdy mowa o wydatkach i budowaniu zdolności operacyjnych, ich ochota do działania mija. W naszym interesie jest zatrzymanie tej tendencji.
Musimy bowiem zmienić system obronny i znacząco skrócić czas postawienia wojsk w stan gotowości do działania. Nowoczesny konflikt, jak pokazała to sytuacja na Krymie, nie będzie trwał kilka lat. Agresor nie będzie czekał. Wejdzie, zajmie terytorium i stworzy nowe status quo. Na przykładzie Gruzji widać, że opinia publiczna szybko akceptuje nowy stan rzeczy i niejako przyzwyczaja się do zmienionej sytuacji. Może więc dojść do sytuacji, że zanim cała machina polityczno-wojskowa zostanie uruchomiona, konflikt de facto się skończy. Zamiast pomocy militarnej będziemy mieć do czynienia z naciskami politycznymi, by nie zaogniać sytuacji i próbować ułożyć się jakoś w nowej rzeczywistości.
* * * * *
Gen. dyw. Andrzej Fałkowski od początku czerwca jest polskim przedstawicielem wojskowym przy komitetach wojskowych NATO i Unii Europejskiej. Jego głównym zadaniem będzie zapewnienie ciągłości współpracy szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego z szefami sztabów i obrony państw członkowskich i partnerskich Sojuszu w ramach komitetów. Gen. Fałkowski zastąpił na tym stanowisku gen. dyw. Janusza Bojarskiego, który objął funkcję komendanta Akademii Obrony NATO w Rzymie.
autor zdjęć: ppłk Sławomir Ratyński / SGWP
komentarze