W połowie stycznia do jednostek w Żaganiu i Świętoszowie dotarli pierwsi amerykańscy żołnierze z 3 Pancernej Brygadowej Grupy Bojowej. Od tej chwili Polska stała się ich nowym domem.
Między poustawianymi w równych rzędach bradleyami uwijają się dziesiątki amerykańskich żołnierzy. W pierwszej chwili można odnieść wrażenie, że na pokrytym lodem „parkingu” panuje chaos, dopiero po chwili w krzątaninie dostrzega się pewne prawidłowości. Część wojskowych porządkuje wnętrza wozów bojowych, które po ciągnącej się przez wiele tygodni podróży ponownie trafiły w ich ręce. Do luku transportowego pakują ekwipunek osobisty, siatki maskujące, taśmy z ćwiczebną amunicją. Przy jednym z uchylonych włazów leży cała paleta napojów energetycznych. Trudno się dziwić, przerzut 3 Pancernej Brygadowej Grupy Bojowej 4 Dywizji Piechoty trwa bez względu na porę dnia. W celu usprawnienia logistyki żołnierze pracują i w dzień i w nocy. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.
„Najtrudniejszą częścią przerzutu jest transport kolejowy i rozładunek. Zależy nam na czasie, ale musimy zadbać również o bezpieczeństwo żołnierzy. Dzisiaj w nocy dotarł kolejny skład, zaraz przed drugą. W tym budynku mechanicy sprawdzają pojazdy i przygotowują je do służby”. Kpt. John Moffett z 4 Skrzydła 10 Pułku Kawalerii odsuwa masywne drzwi hangaru. Wewnątrz pomieszczenia, przy ścianach, zaparkowano kilka humvee. Pośrodku stoi pokryty śnieżną czapą transporter piechoty. Dwóch mechaników skuwa z niego lód oraz podłącza zewnętrzne części wyposażenia elektronicznego. Twierdzą, że skończą pracę za parę minut. Zasłużona przerwa będzie jednak później. Przed wjazdem do hangaru ustawiają się kolejne pojazdy. Od przyciężkich, trochę karykaturalnych bradleyów odróżniają się monumentalne abramsy. Przy wywiewach ich odpalonych silników zebrały się grupy zmarzniętych żołnierzy.
„Nazywamy to grą w ping-ponga. Pewnie dlatego, że strumień ciepła wieje tylko na jedną osobę, a pozostałe bardzo chcą znaleźć się na jej miejscu. Ale tak naprawdę większość naszych żołnierzy przywykła do zimna. Dotychczas stacjonowaliśmy w Kolorado, więc niskie temperatury to dla nas żadna nowość. Muszę przyznać, że w drodze do Świętoszowa mijaliśmy naprawdę piękne krajobrazy, całe lasy pokryte śniegiem”, opowiada kpt. Moffett, dla którego nie jest to pierwsza wizyta nad Wisłą. W Bolesławcu bywał jeszcze jako dziecko, zaraz na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy jego ojciec, również oficer US Army, stacjonował w Niemczech. To właśnie u naszych zachodnich sąsiadów kpt. John Moffett spędził blisko dziesięć lat swojego dzieciństwa. Teraz jego wizyta w Polsce ma zupełnie inny charakter – jako jeden z 350 stacjonujących w Świętoszowie amerykańskich żołnierzy będzie pełnił służbę w ramach operacji „Atlantic Resolve”. Jego zadaniem jest zapewnienie podległym mu żołnierzom odpowiednich warunków w koszarach. Oprócz koordynowania zaplecza logistycznego dba również o ich morale.
Część amerykańskich żołnierzy odpoczywa po nocnej zmianie. Na widok nieznanych im twarzy odruchowo starają się przełamać lody – uśmiechem i pojedynczymi polskimi słówkami. Pomaga im w tym nie tylko dobre przyjęcie przez żołnierzy z 11 Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, lecz także oficerowie wychowawczy, którzy starają się przybliżyć sojusznikom polską kulturę. W kilku miejscach rozwieszono plansze z „polskim słowem dnia”. Tym razem widnieje na niej zapisane fonetycznie „yahk shay mahsh”.
Amerykanie oswajają się również z polską kuchnią. „Niektóre potrawy są dla nas, nazwijmy to, odkryciem. Parę dni temu po raz pierwszy w życiu jadłem sardynki z puszki. Pakujecie w nie całe rybki, ze szkieletem, ze wszystkim… ale polałem je mocno ketchupem i były całkiem niezłe. W ogóle to powiem szczerze, że w Stanach nienawidziłem pikli. W Polsce jestem od kilkunastu dni i coś się we mnie zmieniło – uwielbiam odkrywać kolejne pikle!”, mimo kilkunastu godzin na nocnej zmianie specjalista Sebastian Duran śmieje się serdecznie, na całe gardło. Podczas służby w US Army odbył już dwie misje zagraniczne – w Iraku i Jordanii. Mówi wprost, że najtrudniejszą częścią każdej jest rozłąka z bliskimi. Większość jego czasu wypełniają obowiązki, ale w wolnych chwilach nawet najbardziej odpornych w końcu dopada tęsknota. Pomagają wtedy aktywność fizyczna, sportowa rywalizacja pomiędzy zespołami, zwiedzanie parków narodowych i zabytków. Nieoceniony jest jednak kontakt z rodziną – w komunikatorze internetowym widnieje twarz żony, a na stoliku ustawione zdjęcie córki. Właśnie dlatego logistycy kładą duży nacisk na dostarczenie i ciągłe funkcjonowanie sieci internetowej. Sebastian Duran nie ukrywa, że mimo tęsknoty Polska jest dla niego jednak miłą odmianą.
„Wiem, jak to jest służyć w krajach, w których miejscowi traktują cię neutralnie albo wręcz wrogo. Tutaj jest inaczej, ludzie są otwarci, nie kryją radości na nasz widok. Osobiście daje mi to dużo siły. Jestem daleko od domu, rodziny i bardzo tego potrzebuję”.
autor zdjęć: Michał Zieliński