Misja. Powtarzające się twarze i kolejne dni, które upływają niemal w tym samym rytmie. Ale to tylko pozory. W schemat określony godzinami kolejnych wacht są wpisywane coraz to inne zadania. Dzień świstaka? Nic podobnego.
Poza macierzystym portem spędzili ponad 300 dni, w samym morzu – 167. W tym czasie: przepłynęli 16 700 mil, wzięli udział w kilkunastu ćwiczeniach (od dużych międzynarodowych manewrów po zadania wykonywane z okrętami poszczególnych państw), a także w dwóch operacjach bojowych.
Wykryli i zniszczyli ponad 20 min i pocisków z czasów II wojny światowej, które łącznie zawierały kilka ton materiałów wybuchowych, wreszcie – zawinęli do ponad 20 portów: od Rosji po Islandię. To jednak tylko liczby. Żeby się dowiedzieć, jak naprawdę wyglądała misja okrętu ORP „Czernicki”, trzeba wyjść poza nie. Choćby na chwilę spróbować wskoczyć w buty marynarzy.
„Pamiętam jeden ze swoich studenckich rejsów. Wówczas mieliśmy przejście z La Valetty na Malcie do Gdyni. Trzy tygodnie w morzu bez przerwy. Już w domu złapałem się na tym, że gdy chodzę po ulicach, mijam obcych ludzi, dziwię się, że ich nie znam”, wspomina kapitan marynarki Piotr Wojtas, który przez mniej więcej połowę misji był rzecznikiem zespołu. „Dziś już tak nie czuję, ale jedno się nie zmieniło: okręt to zawsze inny, autonomiczny świat. Wchodzisz na pokład i zmienia się rytm pracy, dnia i nocy, zawęża krąg osób, z którymi stykasz się na co dzień”.
Pół roku niepogody
17 stycznia 2013 roku w gdyńskim porcie wojennym zagrała orkiestra. Były przemówienia, podziękowania, życzenia wszelkiej pomyślności. Na koniec jeszcze tylko ostatnie pamiątkowe zdjęcia, ostatnie uściski z rodziną. A potem… zaczęły się schody.
„Przez kolejne dni towarzyszyła nam mniej lub bardziej kiepska pogoda”, opowiada komandor porucznik Piotr Sikora. „Tak było, zarówno podczas ćwiczeń, jak i na przejściach. Do Islandii doszliśmy tylko dlatego, że trafiliśmy na moment względnej ciszy. Podobnie było, gdy stamtąd wracaliśmy. Jeden sztorm szedł przed nami, drugi nas gonił. Tak naprawdę pierwszy ładny dzień trafił nam się dopiero w czerwcu”.
To właśnie komandor porucznik Piotr Sikora przez rok stał na czele pierwszej grupy Stałego Zespołu Sił Obrony Przeciwminowej NATO. Misja, którą kierował, była dla Marynarki Wojennej wyjątkowa. Okrętem flagowym zespołu został bowiem ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki”. Podlegały mu niszczyciele min z Niemiec, Holandii, Belgii, Norwegii, potem także Estonii. Przez pół roku w misję był włączony także inny polski okręt, ORP „Czajka”.
„Drugie półrocze było już lepsze, ale i tak pogoda stała się naszym największym przeciwnikiem”, przyznaje komandor porucznik Sikora. Mimo to, jak dodaje, plan misji udało się wykonać praktycznie w stu procentach. Okręty wzięły udział między innymi w ćwiczeniach „Joint Warrior” u wybrzeży Wielkiej Brytanii i największych od lat manewrach natowskich „Steadfest Jazz”. Współdziałały z jednostkami islandzkiej straży przybrzeżnej i marynarki wojennej Rosji. Oczyszczały ze starej amunicji wody Wielkiej Brytanii, Holandii, Belgii i Litwy.
Marynarze na własnej skórze poczuli też to, co stanowi istotę misji − człowiek w każdej chwili musi być gotowy na niespodziewany rozwój wydarzeń. Tak było chociażby podczas ćwiczeń w okolicach Islandii, kiedy belgijski okręt BNS „Bellis” natknął się na ważącą kilkaset kilogramów minę, którą załoga musiała unieszkodliwić.
Chwile niepewności marynarze przeżyli również, gdy wyszło na jaw, że w czasie wojny domowej w Syrii została użyta broń chemiczna. Państwa zachodnie w pewnym momencie zastanawiały się bowiem, czy się nie zaangażować w ten lokalny do tej pory konflikt. Taka decyzja mogłaby oznaczać, że na Bliski Wschód zostanie skierowany także zespół „Czernickiego”.
„W końcu jest on częścią natowskich sił szybkiego reagowania”, przypomina komandor porucznik Sikora. Oczywiście zgodę na taką operację muszą wydać kraje, do których należą poszczególne okręty, ale gdyby tak się stało, załogi musiałyby rozpocząć działania w ciągu 48 godzin. „Ostatecznie taki sygnał nie przyszedł. Kosztowało nas to jednak trochę nerwów”, przyznaje komandor porucznik Sikora.
Na misji bywały też zabawne chwile i nietypowe wyzwania. Pewnego dnia załoga jednego z okrętów dostrzegła unoszącego się na wodzie ptaka. Z pokładu została spuszczona łódź, która wyłowiła „rozbitka”.
Cztery, osiem, cztery
Najpierw cztery godziny służby, potem osiem przerwy i znów cztery na wachcie. Na pierwszy rzut oka – niemal wakacje. To jednak tylko pozory, bo przerwa nie oznacza leżenia na koi. Owszem, można trochę pospać, poczytać, ale do tego dochodzi praca – sporo mniej lub bardziej skomplikowanych zajęć, bez których niemożliwe byłoby życie na okręcie. Może się trafić jeszcze niespodzianka: alarm na przykład, spowodowany ćwiczeniami przeciwpożarowymi. Wtedy wachta, nie wachta – nikt nie ma taryfy ulgowej. A potem znów cztery godziny wachty, osiem odpoczynku, cztery wachty. I jeszcze raz cztery, osiem, cztery. I jeszcze… W dzień i w nocy. W piątek, świątek i niedzielę. Dopóki jesteś w morzu.
„Bardzo szybko człowiek przestawia się na taki rytm”, przyznaje starszy marynarz Krzysztof Matynia, nawigator z „Czernickiego”. Dla niego udział w misji był trochę jak skok na głęboką wodę. Na co dzień służy bowiem na okręcie transportowo-minowym, a tutaj wszedł na pokład jednostki innego typu. Najpierw musiał ją poznać, a potem przyswoić sobie natowskie procedury.
Co zapamiętał z tej misji? „Największe wrażenie zrobiło na mnie szkolenie z obrony przeciwawaryjnej okrętu – jak się zachować w wypadku pożaru, przebicia kadłuba, wybuchu na pokładzie. Przez dwa tygodnie ćwiczyliśmy w porcie Neustadt i na morzu”, wspomina. „A czas wolny? No cóż, nie było go zbyt dużo. Akurat tyle, żeby na chwilę wyskoczyć do siłowni, którą mieliśmy na okręcie, czy zajrzeć do biblioteki”.
Tak wyglądał dzień powszedni członków załogi. W innym rytmie pracował znajdujący się na „Czernickim” sztab. Pobudka wcześnie rano − nie ma wyznaczonej godziny. Najpierw trzeba zebrać wszystkie informacje z nocy i opracować je na pierwszy briefing z dowódcą zespołu. „Odbywał się on o 8.30, z reguły w języku angielskim”, wspomina kapitan marynarki Piotr Wojtas. Potem cały dzień pracy, a wieczorem odprawa. „Teoretycznie nasz dzień kończył się o 19.00. W praktyce trwał jednak znacznie dłużej. Często do północy”, podkreśla rzecznik zespołu.
Komandor porucznik Sikora potwierdza, że na misji było co robić: „Podczas ćwiczeń właściwie nie wyłączałem laptopa. Kluczowe dla nas informacje i meldunki spływały przez całą dobę. Wtedy sen jest płytki. Drzemie się i nasłuchuje dźwięku powiadomień”.
Z perspektywy kuchni
Misja była też nie lada wyzwaniem dla okrętowych kucharzy. No bo karm tu dzień w dzień 69 chłopa tak, żeby żaden nie marudził. „Chcieliśmy wyjść poza nieśmiertelny bigos i fasolkę po bretońsku, dlatego kupiliśmy sobie książki kucharskie. Słuchaliśmy też uwag załogi”, wspomina mat Adam Tuński, kwatermistrz na ORP „Czernicki”. Były więc hot dogi i pizze, lasagne i hamburgery, spaghetti, pączki, ciasta, drożdżówki. „Przez całą misję wydaliśmy około 10 tysięcy racji żywnościowych. Pracowaliśmy praktycznie od świtu do nocy”, zaznacza mat. „Na szczęście jakoś sobie ten czas sensownie zorganizowaliśmy”, dodaje. Jeden z kucharzy zaczynał pracę około piątej rano, drugi dołączał do niego o ósmej. Ten pierwszy od popołudnia miał wolne. Obu wspomagał kwatermistrz. I tak na okrągło. Przez siedem dni w tygodniu. Chyba że okręt zawijał do portu. Wtedy czas nieco wyhamowywał, a kucharze mieli trochę więcej wolnego.
„Myślę, że daliśmy radę, choć było ciężko, głównie ze względu na rodziny, które zostały w kraju”, przyznaje mat Tuński. On sam spędził na misji dziesięć miesięcy – od jej rozpoczęcia aż do samego końca (co nie było regułą, bo podczas letniej przerwy załoga została częściowo wymieniona). „W tym czasie moja żona złamała nogę i jakoś w tej trudnej sytuacji musiała sobie radzić sama. A ja łączyłem się z nią w bólu. Przez ocean”.
Rosyjska wizyta
Misja zespołu przeciwminowego to jednak nie tylko ćwiczenia i przejścia. W ciągu dziesięciu miesięcy okręty odwiedziły ponad 20 portów północnej Europy – od Reykjaviku po Sankt Petersburg. Zwykle otwierały wówczas swoje pokłady dla zwiedzających. „Podczas postoju w Rosji przez cztery dni nasze okręty odwiedziło 15 tysięcy osób”, wspomina kapitan marynarki Wojtas. Takie wizyty zawsze mają wymiar dyplomatyczny. „Już samo wejście do portu i postój tam to okazja do demonstracji bander narodowych i NATO”, tłumaczy Wojtas. Do tego dochodzą jeszcze oficjalne spotkania i uroczystości często organizowane przy takich okazjach. W Rosji na przykład marynarze zespołu złożyli wieńce na cmentarzu, gdzie zostały pochowane ofiary oblężenia Leningradu. „Rosjanie docenili nasz gest. Wiem, że mówiono o tym na szczycie NATO−Rosja w Brukseli”, zaznacza komandor porucznik Sikora.
Postoje w portach miały też spore znaczenie dla samych marynarzy. Można było wówczas zwolnić tempo, chwilę odetchnąć, odespać zarwane noce, a przede wszystkim co nieco zobaczyć. „Wielu marynarzy zabrało na pokład rowery i w czasie przerw w rejsach jeździło po okolicy”, wspomina dowódca zespołu. „Zwiedziliśmy kawał świata”, z zadowoleniem mów mat Tuński. „Na mnie największe wrażenie zrobiła Islandia − stoisz w śniegu, a kawałek dalej gotuje się ziemia…”.
Na lądzie też buja
„To dla mnie ogromna nobilitacja, że mogłem dowodzić zespołem, a ORP »Czernicki« był jego okrętem flagowym”, podkreśla komandor porucznik Sikora. „Nasi sojusznicy traktują nas jak pełnoprawnych partnerów, wiedzą, że sporo potrafimy i możemy wykonywać poważne zadania”.
Morska część misji zakończyła się 29 listopada 2013 roku. Do połowy stycznia okręty zespołu muszą jednak pozostać w pięciodniowej gotowości do działania. I choć marynarze przyznają, że po dziesięciu miesiącach misji w morze raczej im się nie spieszy, to niełatwo jest im wrócić do zwyczajnego życia. „Pewnego wieczora po powrocie do domu, gdy usiadłem w fotelu – opowiada mat Tuński – miałem takie uczucie, jakby ten fotel razem ze mną się bujał”.
autor zdjęć: Piotr Wojtas