26 lutego 2022 roku, w trzecim dniu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę, zorganizowany opór wojsk ukraińskich miał właśnie dogorywać. Tymczasem działo się dokładnie na odwrót – obrona tężała, a Rosjanie ponosili dotkliwe straty. Także wizerunkowe, bo z wojennej mgły wyłaniał się kompromitujący obraz rosyjskiej armii.
Putin postanowił działać – i rozkazał ministerstwu obrony, by przez Moskwę przejechały mobilne wyrzutnie z rakietami przeznaczonymi do przenoszenia głowic jądrowych. Potężne zestawy pojawiły się na stołecznych ulicach po południu (rzekomo w ramach przygotowań do defilady z okazji Dnia Zwycięstwa), o czym niezwłocznie poinformowały służby prasowe resortu. Kreml przypominał i przestrzegał: „Mamy »atomówki«, nie należy wątpić w nasze militarne możliwości”. Typowo rosyjski, pozbawiony subtelności przekaz, na który – ku zaskoczeniu wielu obserwatorów – bardzo adekwatnie zareagowano nad Sekwaną. „My też mamy broń jądrową…” – komunikat tej treści pojawił się na profilach społecznościowych francuskiego MSZ-etu.
Jakkolwiek konflikt na Wschodzie pozostaje wojną konwencjonalną, nie sposób zrozumieć jej dynamiki bez uwzględnienia arsenałów jądrowych – Rosji oraz sojuszników Ukrainy.
Dla Moskwy głowice stały się polisą ubezpieczeniową. Samo ich istnienie wywołuje cień niepewności co do determinacji Rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, lecz także w członków NATO. Gdyby nie ta niepewność (istota polisy), współpraca Sojuszu Północnoatlantyckiego z Ukrainą najpewniej wyglądałaby inaczej. W najgorszym dla Moskwy scenariuszu doszłoby do otwartej konfrontacji zbrojnej z Zachodem, która – zważywszy na różnice konwencjonalnych potencjałów – zakończyłaby się klęską Rosji. W wersji light brak ryzyka atomowej eskalacji mógłby skłonić zachodnich przywódców do przekazania Kijowowi znacznie większej ilości i szerszego asortymentu broni ciężkiej, lotniczej, rakietowej, co oznaczałoby kolejne problemy armii inwazyjnej, a najpewniej również jej zagładę.
Gdyby nie arsenały USA, Wielkiej Brytanii i Francji, Rosjanie w Ukrainie poczynaliby sobie dużo swobodniej. Z pewnością zrobiliby wszystko, by uniemożliwić, a w najgorszym dla siebie razie co najmniej mocno ograniczyć zachodnie wsparcie wojskowe. Z atakowaniem konwojów włącznie, zapewne też i hubów logistycznych w Polsce czy Rumunii. Jeśli byliby w tej układance jedynymi dysponentami „atomówek”, ich szantaż mógłby przybrać drastyczną formę. W rosyjskiej doktrynie przewidziano mechanizm deeskalacji przez eskalację. Rozumianą także jako niemasowe uderzenie jądrowe, w tym uprzedzające, które zmusiłoby wroga do zaniechania zagrażających Rosji działań.
Szczęściem w nieszczęściu jest jak jest – konflikt nie rozlewa się poza granice Ukrainy i choć pozostaje brutalny, nie ma cech masowej anihilacji. Atomowe ryzy – jak w czasach zimnej wojny – spełniają swoje funkcje.
Ratownicy przeszukują gruzowisko, powstałe po ataku rosyjskiego drona, 03.02.24 Odessa.
Ale między krajami NATO a Rosją istnieje wyraźna asymetria w podejściu do atomowego szantażu. Moskwa sięga po niego regularnie, dbając przy tym o to, by pogróżki szeroko rezonowały w zachodnich opiniach publicznych. Zachód jakby się tej swojej mocy wstydził – przywołany na wstępie komunikat francuskiego MSZ-etu to wyjątek. Rosjanie mówią wprost, że ten, kto spróbuje wtargnąć do Rosji, stanie się celem nuklearnego odwetu. Dziś nie mamy pewności – a na pewno nie stało się to przedmiotem publicznych deklaracji – czy mocarstwa atomowe NATO zastosują tę samą regułę nie tyle w odniesieniu do własnych terytoriów (to akurat deklarują wprost), ile sojuszników. Konkretnie zdefiniowanych. Tymczasem Rosjanom trzeba jasno powiedzieć, że próbując przenieść wojnę do krajów nadbałtyckich, Polski, Rumunii czy Finlandii, narażają się na ryzyko atomowej riposty.
Dlaczego? Po pierwsze, by mało prawdopodobny scenariusz stał się jeszcze mniej prawdopodobny. Jako NATO mamy nad Rosją jakościową przewagę w siłach konwencjonalnych. I sądzimy, że świadomość tej przewagi powściągnie Rosjan przed agresją na którykolwiek z krajów Sojuszu. To logiczne założenie, ale wojna w Ukrainie pokazała, że rosyjski „próg bólu” – tolerancja na straty ludzkie i sprzętowe – znajduje się bardzo wysoko. Niewykluczone, że ponad możliwościami naszego konwencjonalnego arsenału w jego pokojowej, a więc ograniczonej odsłonie.
Po drugie, chodzi o unikanie lub wyciszenie defetyzmu pośród „swoich” – społeczeństw Zachodu. W potocznym odbiorze to ponawiający groźby uchodzi za bardziej niebezpiecznego. Podmiot emanujący „siłą spokoju” może wręcz jawić się jako słaby. I się jawi – jest osobliwym paradoksem to, jak wielu mieszkańcom Zachodu brakuje pewności siebie wynikającej z przynależności do największego sojuszu obronnego świata. A Rosja na tej niepewności żeruje, bo „skoro jest tak silna, to może trzeba jej ustępować?”.
No więc nie trzeba – owo przekonanie winno stać się częścią społecznej świadomości na Zachodzie. Droga do tego wiedzie także przez większą asertywność wykazywaną w relacjach z Moskwą.
autor zdjęć: Ukrinform/East News
komentarze