Turcja często mówi innym głosem niż NATO, z szeregu jednak nie występuje. Na pewno też nie zostanie z niego wypchnięta. Gwarancje Sojuszu zapewniają Ankarze spokój tak ważny w realizacji jej mocarstwowych ambicji. Z kolei NATO doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele znaczy strategiczne położenie Turcji i jak ważny jest potencjał jej armii, stanowiącej drugą siłę w Sojuszu. Czekające Turków wybory, niezależnie od wyniku, rewolucji we wzajemnych stosunkach raczej nie przyniosą. Przyjaźń pozostanie szorstka, ale będzie trwać.
Turcja będzie mogła kupić pakiet wyposażenia i oprogramowania, który pozwoli jej na modernizację samolotów F-16 – poinformował kilka dni temu amerykański Departament Stanu. Decyzja, wcześniej skutecznie blokowana przez Kongres, ucieszyła zapewne nie tylko Turków, ale też wszystkich orędowników rozszerzenia NATO. Według ekspertów to właśnie ślimacząca się kwestia tureckich efów była jednym z powodów, dla których Ankara do tej pory nie ratyfikowała wniosku akcesyjnego Szwecji. Krok po kroku zbliżamy się więc do wyjścia z impasu, choć droga do tego ciągle jeszcze daleka. Co więcej, nawet ostateczne przyjęcie Szwecji w szeregi Sojuszu nie sprawi, że napięcia na linii Ankara – NATO znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wydaje się, że w najbliższych latach niestety jesteśmy na nie skazani. Ale skazane na siebie są również Turcja i Sojusz.
Bliżej Rosji, ale w NATO
W styczniu brytyjski „Economist” alarmował, że polityka zagraniczna prowadzona przez prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdogana coraz bardziej zbliża ten kraj do Rosji, a obiekcje wobec rozszerzenia NATO o Szwecję i Finlandię to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Erdogan jako jedyny przywódca Sojuszu utrzymuje regularne kontakty z Władimirem Putinem. Co więcej, prowadzi z nim interesy, i to w czasie, kiedy Zachód nakłada na Rosję kolejne sankcje. Rosyjscy turyści są witani w Turcji z otwartymi rękoma, biznesmeni z Moskwy i Sankt Petersburga na potęgę rejestrują tam firmy, zaś w tureckiej prowincji Mersin rosyjska spółka Rosatom buduje elektrownię jądrową. Turcy nadal chętnie korzystają też z rosyjskiego gazu. Jednocześnie nader często dystansują się od Zachodu. Czasem przybiera to radykalne formy. Przykład? Wiosną ubiegłego roku, kiedy Ankara znalazła się pod ostrzałem za stopowanie natowskich aspiracji Szwecji i Finlandii, Devlet Bahceli, lider wspierającej Erdogana Partii Narodowego Działania zasugerował, że Turcja powinna rozważyć opuszczenie Sojuszu. Jeszcze dalej poszedł Ethem Sancak, wiceszef Partii Ojczyzny, który w styczniu stwierdził, że kraj może opuścić euroatlantyckie struktury w ciągu pięciu–sześciu miesięcy. Tutaj jednak reakcja Erdogana była ostra. – To wykluczone – stwierdził na antenie CNN jego rzecznik. I trudno przypuszczać, by było inaczej.
Ankara nie ma interesu, by opuszczać NATO. Członkostwo w Sojuszu oznacza dla niej stabilność i bezpieczeństwo w pełnym zagrożeń regionie. Pozwala jej zyskać przewagę nad rywalami, którzy mogliby zablokować jej mocarstwowe ambicje – Iranem, a przede wszystkim Rosją. Bo choć Erdogan potrafi się z Moskwą układać, to interesy obydwu państw są na wielu płaszczyznach trudne do pogodzenia. Państwa te od wieków rywalizowały o prymat w basenie Morza Czarnego i do dziś niewiele się tutaj zmieniło. Turcja coraz odważniej buduje też sieć powiązań wśród państw dawnego ZSRS z Azerbejdżanem na czele. Występowanie z NATO byłoby nierozważne także z innego powodu. Skomplikowana sytuacja międzynarodowa sprawiła, że znaczenie Turcji w Sojuszu znacząco wzrosło. Ankara po prostu może pozwolić sobie teraz na więcej niż jeszcze dziesięć czy piętnaście lat temu. I skwapliwie to wykorzystuje.
Ankara: gracz twardy i uważny
Zachód potrzebuje Turcji z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze: tamtejsza armia jest drugą siłą w NATO. Tureckie wojsko liczy blisko pół miliona żołnierzy, a do dyspozycji ma ponad trzy tysiące czołgów, setki wielozadaniowych samolotów F-16 i bojowych śmigłowców, kilkanaście fregat i okrętów podwodnych. Posiada realne doświadczenie bojowe wyniesione choćby z operacji przeciwko kurdyjskim bojownikom, a do tego nieustannie się modernizuje. Do tureckich wojsk lądowych właśnie trafiły pierwsze czołgi Altay, które uchodzą za jedne z najnowocześniejszych na świecie, zaś do służby w marynarce wojennej kilka dni temu wszedł pierwszy lotniskowiec. TCG „Anadolu” to okręt unikatowy, ponieważ z jego pokładu operuje skrzydło lotnicze złożone z bezzałogowych statków powietrznych. Silną pozycję konsekwentnie buduje też turecki przemysł zbrojeniowy, którego znakiem firmowym są bojowe drony Bayraktar, znane chociażby z frontu na Ukrainie.
O znaczeniu Turcji decyduje też jej położenie. W myśl konwencji z Montreux to właśnie ona reguluje ruch przez cieśniny Bosfor i Dardanele. W uproszczeniu – władze w Ankarze mogą zamknąć szlak dla okrętów państw, które biorą udział w wojnie bądź stanowią poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa Turcji. Mogą też w poważnym stopniu ograniczyć ruch floty handlowej. Na tym oczywiście nie koniec. Obecność Turcji w NATO daje Sojuszowi poważną przewagę nad Rosją w basenie Morza Czarnego. Turcja wreszcie to wysunięty przyczółek w gorącym regionie Bliskiego Wschodu.
Ankara czuje swoją siłę i dlatego twardo walczy, by zrealizować swoje ambicje. A dotyczą one odbudowy wpływów z czasów Imperium Osmańskiego. Turcja chce być regionalnym mocarstwem. Bez wahania angażuje się więc w wojny poza swoimi granicami – w Syrii czy Libii. Szachuje NATO w sprawie Szwecji, a wcześniej także Finlandii, chcąc wymusić na Amerykanach zgodę na modernizację swoich F-16 (z sukcesem) i zakup nowych maszyn tego typu (na razie bez skutku). Ogłasza się mediatorem w konflikcie Rosji z Ukrainą i szerzej – Zachodem (tutaj może się pochwalić choćby wynegocjowaniem umowy zbożowej). Słowem, kiedy tylko może, demonstruje swoją polityczną niezależność. Często balansuje na cienkiej linie, ale... bardzo uważa, by z niej nie spaść. Dlatego właśnie Erdogan potępił rosyjską inwazję i kilkukrotnie nawoływał do zachowania terytorialnej integralności Ukrainy. Dlatego Turcy postanowili zamknąć cieśniny czarnomorskie przed rosyjskimi okrętami. Dlatego wreszcie Turcja dostarcza Ukraińcom broń, zaś tamtejsze banki ostatecznie wycofały się z rosyjskiego systemu płatniczego Mir. W styczniu ambasador Ukrainy w Ankarze, Wasyl Bodnar stwierdził nawet, że postawa Ankary wobec wojny w ciągu kilku ostatnich miesięcy znacząco się zmieniła. Erdogan nadal mówi o pokoju, ale nie dąży już do niego za wszelką cenę. Nie kosztem Ukrainy. Wielce znamienna jest też wydana w ostatnich tygodniach zgoda na wstąpienie do NATO Finlandii. W rozmowie z portalem Politico, Asli Aydintasbas, pochodzący z Turcji ekspert Instytutu Brookingsa zauważył: „To bardzo sprytny ruch. Pokazuje, że blokowanie rozszerzenia o Szwecję nie jest efektem zabiegów Rosji. To wyłącznie kwestia interesów Ankary”. Dla Kremla przecież przyjęcie do Sojuszu Finlandii, która bezpośrednio graniczy z Federacją jest o wiele bardziej kłopotliwe. A na to przecież Erdogan przystał...
Co zmienią wybory?
Tymczasem już za kilkanaście dni Turków czekają wybory prezydenckie i parlamentarne. W zgodnej opinii komentatorów – najważniejsze od dekad. W szranki z Erdoganem i jego partią stanął tym razem kandydat zjednoczonej opozycji Kemal Kilicdaroglu, zwany „tureckim Ghandim”. Ostatnie sondaże dają mu wyraźną przewagę. Kilicdaroglu zapowiada odwrót od autorytarnych rządów, ponowne zbliżenie do Europy i zapalenie zielonego światła dla członkostwa Szwecji w NATO. Ale jednocześnie kandydat opozycji zapewnia, że Turcja wciąż będzie odgrywała rolę mediatora pomiędzy Rosją a Ukrainą. Można zatem założyć, że ewentualna zmiana na stanowisku prezydenta nie zmieni jednego: Turcja nadal będzie się w NATO rozpychać, funkcjonując trochę na zasadzie wolnego elektronu i grając przede wszystkim na siebie. A to wieszczy kolejne napięcia.
autor zdjęć: Republic of Turkiye Ministry of National Defence
komentarze